Kto nosi kamienie w kieszeniach

"Kamienie w kieszeniach" - reż: Zbigniew Brzoza - Teatr Miejski w Gdyni

"Kamienie w kieszeniach" w reżyserii Zbigniewa Brzozy nie są arcydziełem, bo może z tym tekstem nim być nie mogą. Podkreślana przez reżysera rzetelność teatru stała się tu kulą u nogi. Ale jest to jeden z najsolidniejszych i najlepszych spektakli na scenie Teatru Miejskiego w Gdyni od dawna

Zbigniew Brzoza dał się poznać nie tylko jako odważny, twórczy i nowoczesny dyrektor artystyczny (w latach 1997-2007 kierował warszawskim Teatrem Studio, a w sezonie 2008/2009 Teatrem Nowym w Łodzi), ale też jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów. W kręgu jego zainteresowań od dawna pozostaje dramaturgia współczesna, zwłaszcza literatura anglosaska i czeska. Wystawiał m.in. dramaty Toma Stopparda, Brentona Howarda, Petera Turriniego, Davida Mameta. Tym razem jego wybór padł na dramat "Kamienie w kieszeniach" aktorki i pisarki Marie Jones, kolejny tekst w twórczości Brzozy przedstawiający istotny społeczny (i ekonomiczny) problem z punktu widzenia bohatera "niższej rangi", słabego, cierpiącego (wcześniejsze to m.in. "Dowcip" Margaret Edson, czy "Mała Steinberg", monodram Krystyny Jandy). "Kamienie" opowiadają o tym, jak do małej irlandzkiej wioski przyjeżdża hollywoodzka ekipa filmowa, by z udziałem lokalnej społeczności w roli statystów nakręcić kolejną superprodukcję. Bohaterowie, mieszkańcy zapadłej wsi bez perspektyw, zderzeni zostają z obcym, przerażającym i śmiesznym zarazem światem, rządzonym przez kult pieniądza i sukcesu. Reżyser wyraźnie zaznaczył granicę między tymi dwoma środowiskami - dialog pomiędzy nimi jest niemożliwy. Paradoksalnie ów świat oraz związana z nim popularność były zawsze marzeniem mieszkańców wsi z hrabstwa Kerry. Obecność gwiazd ekranu pogłębia w nich poczucie beznadziejności. Z jednej strony biorą udział w filmie, co oznaczać by mogło pewną nobilitację, a z drugiej są tylko pogardzanymi, niewiele znaczącymi statystami bez szans na społeczny awans. W konstrukcję sztuki wpisane jest jednak dobre zakończenie - mimo wielu przeciwności główni bohaterowie, Charlie Conlon (Piotr Michalski) i Jake Quinn (Grzegorz Wolf) znajdują sposób na obejście niedostępnej machiny sukcesu. Wymyślają scenariusz i zakładają firmę, Vagabunda Films, która ma wyprodukować ich film "Kamienie w kieszeniach". Jego scenariusz w praktyce realizuje więc każdy, kto wystawia tę sztukę. Miejscem akcji staje się zatem podwójny plan filmowy. Zarówno reżyser, jak i choreograf Filip Szatarski dość konsekwentnie idą tu tropem filmowym, umiejętnie przenosząc wzrok widza na to, co pokazałoby w danym momencie oko kamery.

Zabieg umieszczenia planu filmowego w teatrze, a teatru na planie filmowym nie jest jednak jedyną pułapką tej sztuki. Marie Jones w swoim tekście bezlitośnie traktuje potencjalnych aktorów i reżysera. "Kamienie w kieszeniach" są bowiem nijakie i niemal nudne w lekturze. Zupełnie nieporywające dialogi, wiele ciężkich monologów, niekoniecznie wciągający konflikt. Dopiero pełnokrwiste postaci aktorów nadają mu rytm, ładunek emocjonalny i wciągającą treść.

Sztuka rozpisana jest jedynie na dwóch aktorów. Wiodącymi rolami są postaci Charliego i Jake\'a, mężczyzn po trzydziestce, na skraju życiowego bankructwa. Poza nimi aktorzy wcielić się muszą w szereg innych postaci, m.in.: reżyserów Simona i Clema, wiejskiego chłopaka Fina, filmowej gwiazdy Caroline Giovanni, ochroniarza Jocka Campbella (Michalski) oraz młodej reżyser Aisling, starego Mickeya, młodego, zagubionego Seana czy językowego korepetytora Johna (Wolf). Odegranie tak wielu często skrajnych charakterów i utrzymywanie ich odmienności w wielu różnych sytuacjach, a do tego zbudowanie spójnej opowieści wymaga od nich nie lada gimnastyki i aktorskiej sprawności. I aktorzy sprawnie i bez wpadek przeskakują pomiędzy swymi bohaterami, czysto trafiając w każdy emocjonalny dźwięk, choć ich charaktery potraktowane są nieco stereotypowo i schematycznie. Brzoza, znany z zainteresowania lokalnością, która zawsze ma wpływ na realizowane przez niego przedstawienia, gdyński spektakl wzbogacił językiem kaszubskim, jako swego rodzaju "naszym" odpowiednikiem irlandzkiego. Przez odwołanie się do kultury, która jest nam bliższa, udało się u większej części widzów wywołać niekłamane wzruszenie. Kaszubszczyzna zagrała w spektaklu wielopoziomowo. Stanowiła element komiczny (nie był to, rzecz jasna, czysty kaszubski, a jedynie inspiracja nim), jak i otworzyła całe pole odniesień dotyczących walki o przetrwanie tradycji i kultury, obrony przed zalewem "bardziej ucywilizowanych" kultur z zewnątrz. Być może dzięki temu zabiegowi uczucia bohaterów stały się nam bliższe. Być może dlatego najsmutniejszą sceną spektaklu stał się nie pogrzeb młodego Seana, na który akcent postawiła w tekście Jones, lecz przejmujący moment wyrzucenia z planu przez Simona pijanego starego Mickeya. Jedynym zarzutem może być tu, że reżyser za bardzo pochylił się nad emocjami bohaterów, przez co niektóre sceny (wyznania Charliego, pogrzeb Seana) wybijają spektakl z rytmu i gubią umiejętnie przytrzymywaną dotąd uwagę widza.

"Kamienie w kieszeniach" wiele wymagają od widza. Nie tylko ciągłego skupienia i zawierzenia aktorom, by dać się ponieść szaleńczej, ale przemyślanej zmienności postaci i scen, ale też uruchomienia coraz rzadziej używanych w teatrze sił własnej wyobraźni. Wymaga tego sam fakt kreowania mnóstwa postaci przez dwóch aktorów, ale i zbudowana przez Grzegorza Małeckiego scenografia. Stanowią ją wąskie metalowe szafki, pochodzące z niedawno upadłej gdyńskiej stoczni - jeden z ostatnich reliktów robotniczej rzeczywistości. One również, podobnie jak aktorzy i grani przez nich statyści, wtłoczone zostały siłą w obcy dla nich świat, wymagający od nich więcej, niż mogą dać - bycia raz stołem w barze, to znów trumną, ławką, drzwiami czy tłumem ludzi. Jedynie efekt otwierania tych szafek jednocześnie za pomocą zamontowanych w nich elektrycznych zamków nie jest do końca zrozumiały. A przy tak oszczędnej, ubogiej formie podobne działanie nie powinno mieć niejasnego znaczenia.

Siłą gdyńskiej realizacji "Kamieni w kieszeniach" były nie tylko precyzja, ciekawe miejsce (III sala w kulisach Dużej sceny) i surowa, umowna, ciekawie ograna scenografia, lecz także rzetelne, ale nie naiwne potraktowanie karkołomnego aktorskiego zadania, jakie dała w swoim tekście Marie Jones. Reżyser przewidział, że złożenie na barki dwóch aktorów tylu postaci i wątków po prostu nie może zagrać normalnie, nie może do końca się udać. Z umiarem i wdziękiem uczynił więc z tego jakość, absurd takiego grania ukazując na równi z zawartą w tekście fabułą. Mimo niekwestionowanej ciężkiej pracy, jaką aktorzy włożyli w ten spektakl, niestety aktorstwo stanowi jego najsłabsze ogniwo. A od aktorstwa w dużej mierze zależy powodzenie tego przedsięwzięcia. Michalski i Wolf nieco za bardzo skupili się na rozśmieszaniu publiczności, często szarżując, ewidentnie starając się ją uwieść. Niestety nie udało się im też ukryć faktu, że dawno tak ciężko nad sobą nie pracowali. Ich intensywne i zaangażowane aktorstwo straciło na tym, że nie do końca pozbyli się swoich scenicznych manier.

Magdalena Hajdysz
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
24 lutego 2010

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...