Kto (swojej) kobiety nie bije, temu wątroba gnije, czyli faceci w rajtuzach

"Kiss me, Kate!" - reż. Bernard Szyc - Gdański Teatr Szekspirowski

Po sukcesie "Wesołych kumoszek z Windsoru" Gdański Teatr Szekspirowski poszedł za ciosem i zaprezentował drugi spektakl przygotowany przez trójmiejski teatr specjalnie na scenę elżbietańską. Tym razem wybór padł na Teatr Muzyczny w Gdyni, który ostatecznie przedstawił "Kiss me, Kate" (ostatecznie, bo brana była pod uwagę także transopera "Sen nocy letniej"). Dzieło Cole'a Portera (muzyka) i małżeńskiego duetu twórczego Belli i Samuela Spewacków (libretto i słowa piosenek) to klasyk zawierający kilka słynnych numerów (na pewno tytułowy, "Always True to You in My Fashion", "Too Darn Hot", "So in Love" i "I Hate Men") oraz nieskomplikowaną, acz kontrowersyjną dziś intrygę. Premierowane w 1948 roku na Broadwayu dostało 5 nagród Tony, co ciekawe "revival" w 1999 też dostał najbardziej pożądane statuetki w świecie musicalu.

Niebanalna jest również geneza utworu. Broadwayowski producent Arnold Saint-Subber jako 17-latek był świadkiem scenicznej i zakulisowej kłótni aktorskiego małżeństwa Alfreda Lunta (także reżyser i producent) i Lynn Fontanne podczas prac nad musicalową wersją "Poskromienia złośnicy". Po kilkunastu latach zaproponował Spewackom, przeżywającym swoje małżeńskie problemy, napisanie scenariusza musicalu opartego na dwóch kłótniach - scenicznej i prywatnej. Ci zgodzili się, a Bella namówiła Cole'a Portera i 30 grudnia 1948 roku premierę miało "Kiss me, Kate", które w pierwszym "rzucie" miało 1 077 wystawień, co obecnie plasuje tytuł na setnym miejscu najdłużej granych musicali na Broadwayu. Prowadzi niezagrożenie "Upiór w operze" z 11 806 pokazów i ciągle jest grany.

Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych, współcześnie w stosunku do czasu powstania utworu, czyli kilka lat po II wojnie. Teatr w "jakimś" Baltimore pod przewodnictwem Freda Grahama - dyrektora, producenta, reżysera i odtwórcy głównej roli w jednej osobie, przygotowuje premierę musicalu wg "Poskromienia złośnicy" Williama Szekspira. "Kiss me, Kate" to teatr w teatrze, równolegle prowadzone są dwie intrygi główne: sceniczna i zakulisowa. Wątki przeplatają się ze sobą, konflikt między Petruchiem a Kasią współgra i napędza się awanturą pomiędzy Fredem a Lilli Vanessi, która, podobnie jak na scenie, zmierza ku niezaskakującemu finałowi. Opowieść popychają do przodu jeszcze wątek gangsterski i romans Freda z aktoreczką Lois Lane, ale najważniejszym tematem jest, mówiąc ogólnie bardzo, charakterystyka kobiety jako gatunku ludzkiego: jej cech, głównie wad i, przede wszystkim, powinności wobec mężczyzny, któremu ma służyć. Wymowny jest tytuł i słowa przedostatniego numeru "I Am Ashamed That Women Are So Simple" śpiewanego przez Lilli. Według nich kobieta powinna słuchać, służyć i kochać mężczyznę. W 1948 roku mieściło się to pewnie w granicach poprawności, ale dzisiaj?

Gdyńskie "Kiss me, Kate" miało premierę 25 listopada 2006 roku i było grane do 2009. Reżyserem był Maciej Korwin przy współpracy Bernarda Szyca. Tym razem Szyc stanął samodzielnie za sterami, w obsadzie i wśród realizatorów wiele tych samych nazwisk. Brakuje Reni Gosławskiej (Lois Lane), Agnieszki Kaczor (Lilli Vaness) i Andrzeja Śledzia (Generał Harrison Howell) a Karolina Trębacz zamieniła Lois na Lilli, czyli ogólnie, jak powiedziała ta ostatnia, "mamy poczucie, że robimy prawie coś nowego". Prawie, bo była to raczej powtórka z rozrywki. To klasyczna produkcja wieloletniego dyrektora Muzycznego, zawierająca wszystkie składniki jego stylu: bardzo dobre rzemiosło, wierność oryginałowi objawiająca się niechęcią do poszukiwań, swoiste poczucie humoru i "bezpieczność". Przeciwnicy Korwina zarzucali mu zbytni konserwatyzm, odbierali przez wiele lat jego prace jako przyciężkawe, bez polotu. Teatr Muzyczny dzisiaj jest w innym miejscu, otworzył się na poszukiwania i eksperymenty twórcze, zniknęła wreszcie ścieżka "naiwnej klasyki musicalowej", którą zastąpiły najnowsze hity plus oczywiście Kościelniak. Dlatego tak zaskakuje powrót do "Kiss me, Kate" w wersji sprzed 10. lat, czyli urokliwej ramotki z całym bagażem słabości gatunkowych.

"Kiss me, Kate" zagrane jest bardzo grubą kreską, twórcy sięgnęli nawet po parodię (generał i gangsterzy), która cechuje najmniej ambitne formy komedii. Skoro było miejsce na grepsy i peany choćby pod adresem prof. Jerzego Limona, co zrozumiałe, bo to nasz ekwiwalent monarchii (jedyny OBE w promieniu kilkuset kilometrów), to można było pokusić się o więcej aluzji i zabaw konwencją. Skoro puszczamy już oko i bawimy się kiczem, bądźmy hojni i odważni, wszak ta ramotka aż się prosi o wewnętrzny komentarz. Być może najlepszym pomysłem na "Kiss me, Kate" jest "uzielenienie go", co kapitalnie zrobili artyści z Muzyka na zielonym spektaklu w 2009 roku.

Musical jest, jak wiadomo, bardzo polifoniczną formą teatralną, przez co jest co oceniać. Wyjątkowo tym razem trudno pisać o wykonaniu muzycznym, bo dźwięki były nagrane wcześniej i orkiestry po prostu nie ma. Scenografia bardzo skromna i funkcjonalna, po prostu dopasowana do przestrzeni bez waloru, który tworzą w tym przypadku ciekawe kostiumy - kiczowate jak chińskie zabawki w scenach szekspirowskich (faceci w rajtuzach!) z pięknobiałymi w finale. Sprawni tancerze poradzili sobie w pomysłowo i praktycznie przygotowanych układach i ustawieniach przez Joannę Semeńczuk (choreografia) i Bernarda Szyca (ruch sceniczny). Było młodo, kolorowo, radośnie i dynamicznie. Brawa po każdym numerze, ale największe po wykonywanym w Gdańsku i Gdyni nie przez Paula a przez Ralpha (Mateusz Deskiewicz) "Too Darn Hot" ("Cholerny skwar") rozbudowanym o kapitalny pojedynek na step (honorowe wyróżnienie dla Sebastiana Wisłockiego i okrojonego, na potrzeby tej inscenizacji, zespołu). Oba tytułowe kawałki także jak najbardziej, więcej interpretacyjnie można było się spodziewać po "Always True to You in My Fashion" w wykonaniu Katarzyny Wojasińskiej. Ta uzdolniona aktorka zbyt łatwo osiadła w schemacie "głupiej blondynki" i brak reakcji może zahamować rozwój jej talentu. Krótko mówiąc - czas na przełamanie czymś zupełnie innym. Niechętnie zgodzę się z pomysłem na kiczowatość całości, ale takie hity, jak "Always", zasługują na szczególne podejście, którego, niestety, zabrakło. Jak zwykle coś niewymiernie przyjemnego na bazie uroczego uśmiechu wniosła Ewa Gierlińska, w zauważaniu Pawła Czajki doszedł element zaskakujący: przecież to wypisz-wymaluj Łukasz Piszczek, prawy obrońca naszej reprezentacji w piłce kopanej! W zespole tanecznym najbardziej widoczny był Stavros Pittas, cieszy powrót Urszuli Bańki na pierwszy plan.

*Słów kilka o Karolinie Trębacz i Idze Grzywackiej, aktorkach, które zagrały premierowo w "Kiss me, Kate" 1 lipca. Trębacz jako Lilli Varanassi i tytułowa Katarzyna pokazała, ile energii drzemie w tych postaciach. Z ogromną zapalczywością broniła pozycji kobiety w świecie zdominowanym przez macho. Zdeterminowanie bohaterek Karolina Trębacz podkreślała potężnym głosem, którym zachwycać się można było podczas wykonywanych przez nią piosenek. Wokalnie nie miała sobie równych. Z dużym zainteresowaniem przyglądałem się Idze Grzywackiej, która otrzymała od reżysera szansę zaistnieć w czołowych rolach jako Lois Lane oraz Bianca Minola. Zagrała lekko, niekiedy frywolnie, budując postać na detalach, ulotnych minach i gestach, jakby robiła to wielokrotnie. Ogromne brawa za ten "debiut". (*KW)

Królem polowania tym razem był Rafał Ostrowski (Fred Graham/Petruchio), ukazujący najszerszy wachlarz umiejętności scenicznych. Najlepiej podawał tekst, grał swobodnie i ze świadomością dookolną widza, nie przerysował nadmiernie postaci i jeszcze przypomniał o swych, zbyt rzadko wykorzystywanych, umiejętnościach wokalnych (brawa szczególne za "Where Is The Life That Late I Led"). To w największym stopniu dzięki niemu spektakl nie utopił się w kisielu kiczu i dodatkowo w finale pojawiła się kontra do panoszącego się zbytnio seksizmu. Ostrowski udowodnił, że słowa Marcello Mastroianniego o aktorstwie w teatrze muzycznym mają potwierdzenie w praktyce.

Dzielnie sekundowała mu aktorsko i wokalnie Alicja Piotrowska - trochę w innym świecie, jak to gwiazda, ale także: elegancka, dumna i poszukująca szczęścia, które przez cały czas było o wyciągnięcie ręki. Piotrowska także zadbała o proporcje, jej Lilli Varanassi można traktować jako postać z krwi i kości a nie tylko z musicalu.

"Kiss me, Kate" 2016 to spektakl nietypowy dla dzisiejszego Teatru Muzycznego, ale, jak się okazuje, taki teatr ciągle ma swoich odbiorców. Przedstawienie zostało bardzo dobrze przyjęte, część widzów nagrodziła artystów owacją na stojąco (nie tylko ci, co na dole). Spotkanie gdyńsko-gdańskie było wzbogacające dla obu stron. Teatr Szekspirowski poradził sobie z musicalem, dla artystów Muzyka nowym doświadczeniem była na pewno gra na scenie elżbietańskiej oraz inne możliwości techniczne. Na co dzień grają na drugiej co do wielkości scenie w Polsce, wyposażonej w rozbudowaną i nowoczesną aparaturę do realizacji światła i obrazu na najwyższym poziomie, co pozwala spektakl wzbogacić lub opakować niedostatki - na przykład scenariuszowe, tak charakterystyczne dla naiwnego nierzadko gatunku, jakim jest musical. Mimo zastrzeżeń, zdecydowanie warto wybrać się do Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego na spektakl Teatru Muzycznego w Gdyni. Największą przyjemnością jest oglądanie aktorów z bliska, dzięki czujemy się nie tylko widzami, ale prawdziwymi uczestnikami wydarzenia. A do tego zespół Muzyka, który potwierdza "na wyjeździe" opinię czołowego kolektywu teatru muzycznego w Polsce. Dzięki napisom w językach angielskim i niemieckim będzie to także kolejna atrakcja turystyczna dla widzów spoza naszego kraju.

Czas trwania: ok. 165 minut z jedną przerwą. Premiera Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni na scenie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, 1 lipca 2016 roku. Spektakl z napisami w języku niemieckim i w języku angielskim.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
6 lipca 2016
Portrety
Bernard Szyc

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia