Kto tam? Kto? KaTeO! Ha2O!

"Miasto ślepców" oraz "Święci tego tygodnia. Ironia" - Teatr KTO

Dwa nowe spektakle w krakowskim KTO dobrze dokumentują prowadzoną przez Jerzego Zonia stylistyczną dwutorowość jego sceny, wedle której kameralne miniseanse absurdu mają iść łeb w łeb z pełnowymiarowymi widowiskami ulicznymi.

Żarcik z wodą w tytule niniejszego szkicu to próba znalezienia metaforycznego łącznika między dwoma produkcjami KTO. Jej wzór chemiczny nadaje się do tego celu wręcz idealnie: w "Świętych tego tygodnia" bohater siedzi zamknięty w łazience, a w "Ślepcach" reżyser leje wodę aż miło. "Święci tego tygodnia" to druga po "Atramencie dla leworęcznych" teatralna próba artysty kabaretowego Krzysztofa Niedźwiedzkiego, dojrzalsza, celniej poodmykana konstrukcyjnie, lepiej grana i równie śmieszna. Znów musi się zmieścić na maleńkiej scenie KTO przy ulicy Gzymsików. Z lewej strony sceny znajdują się najdziwniejsze teatralne drzwi, które kiedykolwiek widziałem. Stały element wyposażenia tego miejsca w teatrze Niedźwiedzkiego zmienia się w niebezpieczny absurdalny obiekt podmiany wymiarów i znaczeń. Bo nie tyle drzwi z KTO są dla aktorów za małe, co również za krótkie. Wychodząc przez nie ze sceny trzeba pochylić głowę, a potem na dodatek jeszcze kapkę zeskoczyć w dół. Jakby jednocześnie próg był za duży i framuga za niska. Niedźwiedzki używa tych piekielnych drzwi do transformacji postaci - zamienia z ich pomocą tożsamość aktorów, stosuje wizualne tricki. W planie realnym to drzwi od łazienki, w której zatrzasnął się bohater. Niedobrze - w pokoju za sceną chciał obejrzeć ważny mecz, a tu taki kłopot. Naprzeciw niego siedzi Pan z propozycją umowy. Orientujemy się, że wcale nie chodzi o sprzedaż mieszkania z łazienką lub bez. Podpis jest zgodą na nadanie rzeczywistości jakiejś formy, a bohaterowi tożsamości. Ale pan Niewiaromski nie chce podpisać. Pstrykniecie długopisem uruchamia muzykę w sterylnym scenicznym świecie, gasi światło, zatrzymuje postaci. 

Poza stolikiem i kilkoma krzesłami, które wniosą aktorzy, nie doczekamy się żadnej scenografii. Żadnej wizualnej aluzji do łazienki, w której ponoć toczy się akcja. Pusta przestrzeń. Niby nie ma na niej nic albo jednak jest bardzo dużo niczego. W niewidzialnym labiryncie krąży czterech aktorów w marynarkach. Wchodzą, wychodzą, przerywają sobie, i znów kontynuują rozmowy. Niedźwiedzki płynnie handluje replikami, jeden drugiemu przekazuje pałeczkę prowadzenia nonsensownego dialogu. Łazienka "nie zna granic ni kordonów", rozrasta się do rozmiarów monstrualnego gmachu, stając się nieprzebytym borem możliwości, miejsc i sytuacji, czymś w rodzaju montypythonowskiego Ministerstwa Załatwiania Spraw Całkowicie Niepotrzebnych czy Instytutu Ustawiania Jednych Rzeczy na Drugich Rzeczach. Jest tu biuro, w którym przekłada się kartki papieru z lewej strony biurka na prawą. I pokój, gdzie leczy się u pszczelarza. Erudytom przypomina się "Męczeństwo Piotra O\'Heya" z tygrysem w łazience, który wyewoluował z zaawansowanych form pasty do zębów, z urzędnikami, myśliwymi i wycieczkami szkolnymi, które Mrozek powprowadzał do zwykłego mieszkania. Reżyser i scenarzysta "Świętych" kapitalnie prowadzi szalone skojarzenia debatujących bohaterów, pamięta o nawrotach kluczowych słów i motywów. Buduje swój teatr z konsekwentnego tasowania kilku elementów. Mnożenia paradoksów, płukania absurdu. Dyscyplina, precyzja, żart trzymany na wodzy i spuszczany ze smyczy. Zaimponował mi Niedźwiedzki tym przedstawieniem. Może już czas popukać z nowym scenariuszem do większego teatru? Sprawdzić, jak zaistnieliby w jego absurdalnych światach inni aktorzy? Słowem: trzeba się rzucić na głęboką wodę.

Drugie z przedstawień KTO "Ślepcy" miało premierę w dzień, w którym umarł Jose Saramago. Wszystko wskazywało więc na to, że może się zdarzyć wieczór niezwykły. Rozczarowałem się jednak. Na wydzielonej dla widzów płycie Rynku Głównego pojawił się najpierw korowód ślepców jak z obrazu Breughla. Bohaterka Saramago - jedyna, która podczas kataklizmu zachowała wzrok, była przebrana w czerwoną suknię, żeby na wszelki wypadek łatwo ją było odnaleźć w tłumie przewracających się aktorów. Jerzy Zoń zaprosił do współpracy wielu młodych ludzi. Zbudował rusztowanie dla strażników, którzy mieli bronić miasta przed zarazą ślepoty. Wpuścił na płytę karetkę pogotowia. Starał się, żeby opowieść o ślepcach była atrakcyjna wizualnie. Wielki wentylator wydmuchiwał pomiędzy aktorów tony konfetti, uruchomiono jedną wieżę-pokoik rozkoszy, w którym wdzięcznie gwałcono aktorki. Tłum ślepców wirował w przestrzeni ze szpitalnymi łóżkami, łóżka połączone razem zmieniały się w most ze świadomości do nieświadomości i z powrotem. Z grubsza opowiedziano wszystkie najważniejsze zdarzenia z powieści: atak epidemii, izolowanie chorych, ucisk i przemoc w ośrodku, gehennę kobiet, bunt i pożar. Ale chyba nie o streszczenie powieści powinno chodzić Zoniowi. Zamiast odwzorowywania zdarzeń reżyser powinien traktować tekst jak pretekst do pojemniejszej metafory. Przekładać nie fabułę, ale język powieści na język teatru. "Miasto ślepców" Saramago to coś więcej niż przypowieść o zaskakującej apokalipsie. To także eksperyment formalny. Trzeba znaleźć w teatrze środki umożliwiające pokazanie, jak i co "widzi" ślepiec albo jak widzi jedyny człowiek nietknięty ślepotą. Próbowali szukać tego efektu nawet twórcy filmowej wersji dzieła. Zoń miał parę możliwości. Mógł zainwestować w motyw zakaźnej choroby, stworzyć efekt zagrożenia widza, wzbudzić realne podejrzenie, że i my możemy się zarazić. Albo wmówić nam, że i my jesteśmy ślepcami. Pamiętacie ostatni film ślepego, umierającego na AIDS Dereka Jarmana - "Błękit" - godzinny film, w którym słychać tylko głosy i muzykę, a ekran pozostaje niebieski, bo podobno jest to ostatni kolor, jaki widzi ślepnący człowiek. 

Zoń nie miał formalnego pomysłu na przedstawienie. Sięgnął po stały zestaw chwytów inscenizacyjnych z tzw. polskiej szkoły teatru ulicznego. Nieznośna symbolika, zapętlone działania ruchowe, zero interakcji z widzami. Bohaterowie ślepcy byli grani tandetnymi efektami, ciemne okulary i kijki w rękach potykających się aktorów drażniły już po kilku minutach. Nie rozumiem, czemu w dobie mikroportów, wzmacniaczy i głośników Zoń boi się słowa na ulicy. Z offu padły w jego spektaklu tylko trzy liczebniki w trzech językach informujące o postępach zakażeń. O, przepraszam, oprócz tego jeden aktor powiedział do drugiego po portugalsku: eeech, na co tamten odrzekł mu również w języku Saramago: Echhh. Finalnego komentarza podsumowującego dwie drogi KTO nie będzie, bo właśnie - kunktatorsko - nabrałem wody w usta.

Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
26 czerwca 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...