Ktoś, kto nigdy nie żył

"Wiśniowy sad" - reż. Agnieszka Glińska - Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie

Jermołaj Łopachin niespokojnie spogląda to na zegarek, to na publiczność powoli gromadzącą się w przy Scenie im. Józefa Szajny Teatru Studio. Za kilka chwil rozpocznie się na niej przegląd czechowowskich bohaterów „Wiśniowego sadu" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Gdy wszyscy wygodnie rozsiądą się w swoich fotelach, Łopachin podejdzie na proscenium i z coraz większym zniecierpliwieniem oczekiwać będzie przyjazdu Raniewskiej, której pragnie złożyć nader intratną propozycję biznesową. Korzystną jedynie dla niego, rzecz jasna.

Długo oczekiwani goście z zagranicy wreszcie przyjeżdżają do rodzinnego majątku. Gęsiego podchodzą do schodów prowadzących na scenę i, stojąc w szeregu, prezentują się publiczności w pełnej krasie. Najważniejszą postacią jest Lubow Raniewska (Monika Krzywkowska) elegancka kobieta, ubrana „po parysku", dla której czas nie stanowi większego znaczenia. Od wielu lat żyje poza nim. Nie potrafi spojrzeć w przeszłość, nie chce zrozumieć co dzieje się teraz, a myśli o przyszłości wprawiają ją w niepokój, dlatego ucieka przed życiem. Glińska nad wyraz dobitnie tę ucieczkę pokazuje.

Bohaterowie „Wiśniowego sadu" to jednostki nieprzygotowane do nadchodzących zmian i do życia w ogóle. Zewnętrzny wygląd Raniewskiej jako kobiety zadbanej (jej kostiumy to zgrabne połączenie mody końca XIX wieku ze współczesną elegancją w stylu retro) ma się nijak do niedojrzałego i emocjonalnie rozstrojonego wnętrza, które Krzywkowska znakomicie wyeksponowała swoją grą. Ten dysonans między wyglądem a wnętrzem człowieka nie jest jednak właściwy wszystkim postaciom. Joanna Szczepkowska jako guwernantka Szarlotta Iwanowna ubrana w złote leginsy, fioletowe buty na kilkudziesięciocentymetrowej koturnie i kiczowate futro z panterką przypomina podstarzałą nastolatkę z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku z modną wówczas fryzurą „na cebulę". Całość składa się na obraz kobiety pozbawionej tożsamości, która nie wie ile ma lat, nie wie kim byli jej rodzice, nic nie wie. Na scenie wykonuje różnego rodzaju sztuczki magiczne, jakby chciała powiedzieć, że nierzeczywista magia jest jedyną prawdą w jej życiu. Zresztą każdy z bohaterów „Wiśniowego sadu" zdaje się poszukiwać miejsca dla siebie pośród szybkich przemian, za którymi stoi syn prostego chłopa, pracującego dawniej na pańszczyźnie u Raniewskich, wspomniany już Łopachin (Łukasz Lewnadowski). Ten młody bogacz nowej ery jest jedyną postacią, która ma jasne projekty na przyszłość i wie, czego chce.

Cała reszta tylko błądzi we mgle. Przykładowo student, Piotr Trofimow (Wojciech Żołądkowicz) ubrany współcześnie w znoszone dżinsy i sfatygowaną kurtkę skórzaną, jak wielu młodych żyje z dnia na dzień, nie martwiąc się zbytnio jutrem. Nie opuści jednak ukochanej Rosji, w przeciwieństwie do młodego lokaja Jaszy (Marcin Januszkiewicz), który zrobi wszystko, by jak najszybciej wyjechać z tego kraju ludzi nieokrzesanych, niemoralnych, a na dodatek nudnych. Córki Raniewskiej, młodsza Ania (Anna Pawełkiewicz) i przybrana Waria (Natalia Rybicka) nie mogą zrozumieć, że ich matka nie dostrzega zbliżającego się niebezpieczeństwa utraty rodzinnego majątku. Podczas czteroletniego pobytu Anny z matką za granicą Waria sprawowała pieczę nad gospodarstwem. Mimo samotnego zmagania się z wieloma problemami, przede wszystkim finansowymi, nie poddawała się. Przyczepiony do paska pęk kluczy brzęczący przy każdym jej ruchu, nieustannie przypominał widzom oddanie Warii dla rodzinnego majątku. W pamięci pozostaje scena, w której Waria przystaje na chwilę przy Łopachinie, w tym momencie klucze zahaczają o jego pasek. Próbując uwolnić je z potrzasku, Waria rzuca nimi o ziemię, „oddając" Łopachinowi rodzinny dom. Nawet ta trzeźwo myśląca i gospodarna dziewczyna staje bezradna wobec życia. Z kolei jej wuj, Leonid Gajew (Krzysztof Stroiński) jest człowiekiem nieustannie spoglądającym w przeszłość, dla którego teraźniejszość stanowi jedynie bolesny czas oczekiwania na najgorsze.

Nastroje panujące na scenie przeplatają się jak w kalejdoskopie. Smutne i pełne żalu wynurzenia poszczególnych bohaterów przerywane są nagłym korowodem pozornie radosnego tańca reszty postaci, przypominającego ruchy nakręcanych zabawek. Ten kolorowy karnawał za chwilę przemieni się w kondukt, który, przechodząc w stronę prospektu oddzielonego kilkorgiem drzwi, zatańczy już nie szybko i gwałtownie, lecz powolnie i ospale obnażając tym samym smutek i przygnębienie. Raniewska tymczasem zatańczy jak baletnica zamknięta w pozytywce – niezdolna do własnego zdania, a nawet ruchu. Jest to niezwykła scena, w której wszyscy przypominają porcelanowe lalki – bez życia, marzeń, siły na ucieczkę. Łatwiej im żyć w iluzji, niż stawić czoła prawdzie.

Nieubłagane jednak nadchodzi. Wiśniowy sad wraz z rodzinnym domem zostaje sprzedany. Trzeba poszukać sobie nowego miejsca do zbudowania kolejnej iluzji. Z tą tylko różnicą, że tym razem nie będzie już powrotu do domu, który zawsze pozostawał bezpieczną przystanią, choć niewolną od smutków i trudnych wspomnień, to przecież prawdziwą. Każdy oddala się w swoją stronę, na obcej już ziemi pozostaje tylko zapomniany przez wszystkich Firs, wierny sługa Raniewskich. W rozmowie z nim Szarlotta, przegryzając ogórka stwierdza: „czas, żebyś umarł, dziadku". Ostania scena ukazuje zgarbionego i porzuconego Firsa, który stwierdza: „życie minęło, jakbym nigdy nie żył".

Po wyjściu z teatru widz narażony jest na smutną konstatacją świata. Brak odwagi w działaniu, ucieczka w świat fantazji, odrealnione życie są problemami ponadczasowymi. Glińska wyciąga je z Czechowa i rzuca przed współczesną publicznością, jakby chciała powiedzieć: „zobaczcie, nic się nie zmieniło, my przecież też to przeżywamy". „Wiśniowy sad" to kolejna udana adaptacja dramatu Czechowa w dorobku Agnieszki Glińskiej. Reżyserka swoją inscenizacją udowadnia, że „zanurkowała" w rosyjskiego dramatopisarza na tyle głęboko, by trafnie oddawać na scenie sens jego dzieł. I nie ma co narzekać na beznadzieję bijącą ze sceny – pokazana w sposób sugestywny poprzez ciekawe rozwiązania reżyserskie i przejmująca dzięki wspaniałej grze aktorów, (szczególne brawa dla Łukasza Lewandowskiego i Moniki Krzywkowskiej) zmusza nas samych do konfrontacji z własnym życiem, aby przypadkiem nie okazało się, że po latach stwierdzimy za Frisem, że nigdy nie żyliśmy.

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
26 marca 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia