Ktoś tu śnił jakiś sen
"Danton" – reż. Radosław Stępień – Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie - foto: Bartek Barczyk - mater. prasoweKiedy słyszę o teatrze odpowiadającym na palące problemy współczesności, czy korespondującym z sytuacją geopolityczną, automatycznie zapala mi się czerwona lampka.
Ileż to razy zostałam przez reżysera potraktowana jak półgłówek, któremu na tacy trzeba podawać rozwiązania, mówić kto jest dobry, a z kogo należy się śmiać, czy przed kim uciekać. Jakże inaczej mogłaby wyglądać debata publiczna, gdyby twórcy kultury podchodzili do współczesności tak jak autorzy Dantona w krakowskim Teatrze Słowackiego.
Spektakl w opracowaniu Radosława Stępnia i Konrada Hetela, jednego z ciekawszych i bardziej obiecujących duetów dramaturgiczno-reżyserskich tzw. młodego pokolenia, pod względem foniczno-wizualnym sprawił mi niezwykłą przyjemność. Przez cały spektakl pojawiał się nieoczywisty ambient, a główną oś scenograficzną stanowią scena pokryta piaskiem oraz biały horyzont, na którym wyświetlane są projekcje. W jakiejś nieprzychylnej recenzji można było spotkać zarzut niewykorzystania scenografii w sposób wyczerpujący. Nie wiem czego w takim razie oczekiwał jej autor. Może powstania jakiejś wielkiej babki z piasku? Nie wiem, ale wiem, że tak świadomego wykorzystania światła i mikrofonów dawno nie widziałam. Naprawdę w tej prostocie tkwiła jakaś siła.
Nie jest to spektakl łatwy w odbiorze. Po powściągliwym otwarciu niespodziewanie zalewa nas fala tekstu płynąca z ust tytułowego Dantona ( w tej roli Mateusz Bieryt), która jest tylko zapowiedzią tego co się będzie działo dalej. Spektakl nie ma ostrego punktu kulminacyjnego, nie istnieją w nim de facto dialogi. Plaża-piaskownica pełni funkcję agory, gdzie każdy może wygłaszać swoje przydługie monologi, wchodzić w polemikę. Trzech, a może raczej jeden podrosły i dwóch dorosłych mężczyzn miota się po tej arenie tocząc walkę na słowa. Budzą się ze swoich mrzonek, by pogrążyć się w nich na nowo, tak, jakby nic wcześniej się nie wydarzyło. Rozprawiają o potrzebie zmiany, tworzą obozy, koalicje, by na końcu spocząć obok siebie.
I tak, pointa mówiąca o zjadaniu przez rewolucję swojego własnego ogona jest może oczywista, ale nie to jest w moim odczuciu w Dantonie najważniejsze. Autorzy sztuki mają rację, wszystko można dzisiaj podważyć. Żyjemy w czasach relatywizmu, co naturalnie znajduje swoje odbicie w kulturze. Artyści w swoich jakże pogłębionych analizach społeczeństwa wciskają w usta aktorów krzykliwe hasła, utyskują na jednych, czy drugich, wieszczą końce. Nie pytają co się wydarzy, gdy cały ten kurz bitewny opadnie, gdy flagi i transparenty rzucimy w kąt, a nasze schodzone w marszach buty schowamy do szafy.
Duet Stępień-Hetel zdaje się nabierać do tego wszystkiego dystansu, staje z boku i mówi: popatrz, tu nie o stołki, a o naturę człowieka chodzi. A to sprawia, że spektakl będzie aktualny dłużej niż jedną kadencję rządu. I chociaż może nie jest to dzieło wybitne, porywające, to jest warte zobaczenia.