Ku ludzkim sprawom

"Wzrusz moje serce" - reż. Małgorzata Bogajewska - Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy

Gdyby wziąć pod uwagę dotychczasowy - w końcu wcale przecież niemały - dorobek Małgorzaty Bogajewskiej, nie trudno zauważyć, że reżyserka zdecydowanie lepiej radzi sobie z dramatami kameralnymi, szczególnie tymi, które wykorzystując śmiech i łzy łączą w sobie elementy komediowe z tragicznymi. Jej próby zmierzenia się z wielką klasyką, jak choćby z "Hamletem" w Toruniu czy "Trzema siostrami" w Dramatycznym w Warszawie, nie były, niestety, udane.

Dużo bardziej dojrzały był "Testament psa", który za dyrekcji Adama Orzechowskiego zrealizowała w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Być może moralizatorski ton, który również pojawia się w znakomitym przedstawieniu krakowskiej Bagateli "Tato" (prezentacja na tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych była jednym z najjaśniejszych punktów programu), jest tym, co Bogajewska czuje najlepiej, tym co potrafi wydobyć z utworów, które ten moduł zawierają, choć skryty pod powierzchnią ironii, groteski, śmiechu czy konwencjonalnej zabawy. Taki trop zdaje się również potwierdzać rozczulająca inscenizacja dramatu Hanocha Levina "Wzrusz moje serce", będąca ostatnią pracą reżyserki przygotowaną na Scenie na Woli.

Sędzia Lamka wciąż czeka. Czeka pod drzwiami Lalalali na kolejne spotkanie. Czeka pod jej oknem i marzy. Czeka na każdą godzinę dwudziestą w sobotę, by móc usiąść obok niej i trzymać jej dłoń w swojej. By patrząc jej w oczy, snuć swoje opowieści, których ona nawet nie słucha. Jest w tym czekaniu, jak i w zwierzeniach, które czyni swojemu jedynemu przyjacielowi, Pszoniakowi, zarówno coś gorzkiego, jak i melancholijnego. Jest coś i z Becketta i z Czechowa.

Małgorzata Bogajewska w znakomitym spektaklu na Scenie na Woli, wspólnie ze świetnie poprowadzonymi aktorami, odkrywa nieco inną twarz Hanocha Levina, izraelskiego dramaturga, który choć dobrze znany z umiejętności żonglowania konwencjami, w przypadku "Wzrusz moje serce" podejmuje nieco inną grę, tym razem rozprawiając się z naszymi stereotypowymi wyobrażeniami na temat pojmowania tego czym jest lub czym może być melodramat i kiczowatość, które są temu gatunkowi przypisywane. Co ciekawe z pozoru prosta i nie pozbawiona słodyczy romansowa opowieść jest tutaj skonfrontowana z pojawiającymi się w formie odprysków rozważaniami na temat Końca i Śmierci. Dlatego interesujące jest obcowanie z tym tekstem, w którym uchwycenie świata nie jest już tak bogate w żywotność emocji i kontekstów, jak we wcześniejszych utworach autora "Kruma". Oglądamy bardziej jakby zatrzymane w kadrze migawki z życia jako marnej imitacji, które rozpostarte między łzami i śmiechem, jest tak samo przerażające i okrutne w swym braku perspektyw, co zabawne w spojrzeniu na ludzką wegetację, smutek i cierpienie.

Bezbarwność rzeczywistości i życia scenicznych postaci Levina, bardzo dobrze oddana w scenografii i w kostiumach Jana Kozikowskiego (mamy raczej do czynienia z historią nie odnoszącą się do określonego miejsca czy czasu, tyleż konkretną, co metaforyczną), sprowadzona zostaje do codziennych rytuałów ciągłego oczekiwania albo picia herbaty, ciągłych rozstań i powrotów, których powtarzalność zdaje się tylko potwierdzać i pogłębiać całą iluzoryczność tego, czym bohaterowie Levina tak naprawdę żyją hic et nunc. Wszystko to razem, choć pozbawione sentymentalizmu, daje nam jednak możliwość współczucia postaciom dramatu jako ludziom śmiertelnie zmęczonym, w przypadku Lalalali również na swój sposób zblazowanym, o obliczach pozbawionych tego, co może przynieść prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem. Jeszcze innym rodzajem współczucia możemy obdarzyć głównego bohatera, Sędziego Lamkę, w którego na Woli wciela się znakomicie Waldemar Barwiński. Jego niekiedy napinanie się do granic możliwości, nieustępliwość, łapczywość i upór w dążeniu do pozyskania miłości Lalalali (choć tak naprawdę on sam zdaje się od dawna w nią wierzyć) - Agata Wątróbska buduje swoją postać nieco bardziej skromnymi środkami, ale jest w tym rodzaj ciekawie ze sceny na scenę odkrywanej tajemnicy, pewien ujmujący rodzaj łaknienia czułości i kobiecej kruchości - jest naprawdę godna podziwu, tak samo jak jego wiara w sens wszystkich swoich poczynań, które podejmuje wbrew temu, co widzi i słyszy w rozmowach klubowej szansonistki z jej kolejnymi fatygantami. Ale nie tylko na tym opiera się cała konstrukcja precyzyjnie zakomponowanej przez Barwińskiego postaci. Jest i druga strona medalu, która w ostatecznym rozrachunku przynosi poczucie niespełnienia i niepowodzenia, ale w kontekście dobrotliwego poddania się temu, czego i tak zmienić się nie uda. Żyć przecież trzeba dalej. Istnieć i trwać, choćby smutek był nie wiadomo jak dojmujący.

Rewelacyjnie partneruje Barwińskiemu, w roli Pszoniaka, Robert T. Majewski, dla którego świat stanął w miejscu, jest pułapką, z której nie można się wyrwać - i nawet jeśli jak Elkanan z "Komedii na osiem pogrzebów" wyjdzie z domu z walizką i na chwilę zamieszka w hotelu, bardzo szybko do Jako-takiej powróci. Również Magdalena Smalara wykorzystuje szansę na pokazanie całej złożoności swego przegranego życia z Pszoniakiem, zwłaszcza wtedy, kiedy porzucona na chwilę przez męża okazuje się być małą i bezbronną istotką, która nie potrafi żyć bez zaparzonej przez niego herbaty.

Cieszy fakt, że w spektaklu "Wzrusz moje serce" na Woli udało się Bogajewskiej tak harmonijnie połączyć komizm z tragizmem, zmieścić w nim całą gamę odcieni humoru, z najbardziej widocznym tym jako subtelnie lirycznym i pokazać wyraziste aktorstwo, w którym sceniczne postaci uświadamiają nam właściwy wymiar i proporcje naszych codziennych spraw i aspiracji.

Wiesław Kowalski
Teatr dla Was
22 czerwca 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia