Kwiatów się nie pije

"Na końcu tęczy" - reż: Krzysztof Jasiński - Teatr STU w Krakowie

Kariery znacznej części wielkich gwiazd estrady przebiegały według bardzo podobnego schematu. Alkohol, narkotyki, rozpaczliwe poszukiwanie miłości i akceptacji, a najczęściej wszystkie te czynniki naraz, powodowały stopniową utratę kontaktu z rzeczywistością. Z czasem jeszcze trudniej było im egzystować, a wyjście na scenę wymagało coraz to większych dawek różnorakich środków przeciwbólowych. W takiej sytuacji była choćby Marylin Monroe, a także Judy Garland, główna bohaterka spektaklu "Na końcu tęczy" przygotowanego przez Krakowski Teatr Scena STU na podstawie sztuki Petera Quiltera

Judy Garland rozpoczęła swoją karierę bardzo wcześnie. Widzowie z pewnością pamiętają ją jako Dorotkę w „Czarodzieju z krainy Oz” z 1939 roku. Judy otrzymała za nią Specjalnego Oskara. Prawdziwym hitem okazał się również jej późniejszy film – „Meet Me in St.” Judy Garland do historii przeszła jednak nie tylko jako aktorka, lecz również piosenkarka. Jej koncerty gromadziły tysiące słuchaczy, co pozwalało grać nawet czterokrotnie w ciągu jednego dnia. Płyta „Judy w Carnegie Hall” z 1962 roku uzyskała pięć nagród Grammy.  

To jednak tylko jedna strona medalu. Po drugiej można ulokować zawodowe porażki i nieudane małżeństwa, a także bezwzględny świat show-biznesu, w którym na porządku dziennym było podawanie aktorom amfetaminy i barbituranów, by mogli znieść zabójcze tempo produkcji (i promocji) kolejnych hitów. Na efekty nie trzeba długo czekać. Judy Garland szybko orientuje się, że „kwiatów się nie pije”, a alkohol i tabletki są jej do życia niezbędne. „Na końcu tęczy” to nie tylko odtworzony życiorys hollywoodzkiej artystki, lecz również przejmujące studium nałogu i cierpienia z nim związanego. A zarazem spektakl o potrzebie akceptacji i o tym, jak nieznośna może być ludzka egzystencja, nawet w momentach, gdy, wydawałoby się, niczego do szczęścia nie brakuje.

Spektakl Teatru STU rozgrywa się w specyficznej scenografii. Scena podzielona została tu dwie przestrzenie: estrady i hotelowego pokoju. Choć wiążą się z nimi odmienne konotacje, trudno nazwać je odrębnymi – nieustannie się one łączą i przenikają, podobnie jak w życiu artystki.

Przedstawienie to nie jest jednak widowiskiem przesadnie sentymentalnym, nie sposób go też nazwać patetycznym hołdem złożonym piosenkarce. Sporo jest tu zabawnych scen, choćby tych związanych z koniecznością opłacenia hotelowego pokoju.

Trudno w sytuacji, w jakiej znalazła się pod koniec życia Judy Garland, oczekiwać jednak happy-endu. Ważny jest natomiast sposób, w jaki pokazuje się dramat piosenkarki. Na płaszczyźnie scenografii szczególną uwagę zwraca ekran, na którym wyświetlany jest portret Judy Garland. Czy to za pośrednictwem nieruchomych fotografii, czy też filmów, nieustannie towarzyszy ona grającym na scenie aktorom. Dzięki temu przedsięwzięcie otrzymuje wymiar w pewnym sensie dokumentalny, a widzowie zyskują dystans do przedstawianych tu wydarzeń.

O losach Judy Garland w dużej mierze zadecydowało to, jakich ludzi napotkała na swojej drodze. I nie mam tu na myśli jedynie menadżerów, faszerujących swoich podopiecznych tabletkami. Ważną rolę odegrali tu również mężczyźni. Przez życiorysy gwiazd często przewijają się i tacy spod ciemnej gwiazdy, i ci, którzy chcą dobrze, ale niekoniecznie im wychodzi. Trudno ostatecznie rozstrzygnąć, do jakiej kategorii można zaliczyć ostatniego męża Judy Garland – Mickeya Deansa – którego również poznajemy w spektaklu Teatru STU (w tej roli Robert Koszucki). Jednak bez względu na intencje, jego działania tylko przysparzają Judy kolejnych kłopotów.

Tak zwany „czynnik ludzki” nie mniej ważny jest w przypadku doboru obsady do spektaklu. Główną rolę przeznaczono Beacie Rybotyckiej, która – trzeba to przyznać – świetnie sobie z tym wyzwaniem poradziła. Brawurowo wciela się w postać Judy, a jednocześnie wnosi do tej historii pewien indywidualny, osobisty rys. Sprawdza się również w piosenkach, których, jak przystało na spektakl muzyczny, w „Na końcu tęczy” nie brakuje. Oprócz niej na scenie pojawia się wspominany Robert Koszucki i Jakub Przebindowski, wcielający się w rolę przyjaciela-geja. I choć, z racji samej kompozycji spektaklu, są to raczej drugoplanowe kreacje, dobrze dopełniają one treść spektaklu.

Fabularne przedstawienie losów Judy Garland w pewnym momencie ustępuje zewnętrznemu komentarzowi, ilustrowanemu przez materiały audiowizualne. To świetne rozwiązanie – spektakl nie traci przez to spójności, a jednocześnie nie epatuje tragedią czy tanią sensacją. Umiejętne rozegranie zakończenia to dowód na to, że do trudnego tematu twórcy podeszli w sposób poważny i profesjonalny.

Losy dużej części popularnych aktorek i piosenkarek w pełni potwierdzały prawdziwość przysłowia, że pieniądze (ani sława) szczęścia nie dają. Z całą pewnością ten morał można wynieść również ze spektaklu „Na końcu tęczy”. Tylko czy można z niego wynieść coś jeszcze? Teatr STU zapoznaje nas z niezbyt dobrze znaną historią dobrze znanej artystki. Trudno jednak orzec, czy przenosi się to na jakąś głębszą refleksję. „Na końcu tęczy” jednak zobaczyć warto – choćby dla gry Beaty Rybotyckiej.

Barbara Englender
Dziennik Teatralny Katowice
18 lipca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia