Kwiaty od biednej dziewczyny
"My fair lady" – reż. Maciej Korwin – Teatr Wielki w ŁodziMy fair lady nie należy do najbardziej rozpoznawalnych i sławnych musicali, a jednak pod względem fabularnym jest to historia stara jak świat. Po części Kopciuszek, po trosze Pretty Woman (i porównanie to wbrew pozorom jest bardzo trafne, bo Pretty Woman inspirowana była komedią George'a Bernarda Shawa pt. Pigmalion, który jest też podstawą libretta My fair lady), a to wszystko w klimacie późno XIX – wiecznej Anglii.
Musical opowiada historię Elizy – młodej dziewczyny pochodzącej z nizin społecznych, która utrzymuje się sprzedawaniem kwiatów na rogu ruchliwej ulicy. Na swojej drodze spotyka ona Henry'ego Higginsa - znakomitego profesora fonetyki. Higgins zbulwersowany wulgarnością gwary miejskiej, która według niego hańbi język zakłada się ze swoim przyjacielem Pickeringiem, językoznawcą, że w ciągu 6 miesięcy nauczy Elizę mówić tak, że na brytyjskich salonach zostanie wzięta za arystokratkę. Eliza godzi się na lekcje, bo w rzeczywistości marzy o lepszym życiu i ma nadzieję, że jeśli nauczy się ładnie i poprawnie wysławiać to zdobędzie pracę w prawdziwej kwiaciarni.
Pod względem muzycznym łódzka My fair lady jest zjawiskiem ciekawym przede wszystkim dlatego, że zespół wokalny Teatru Wielkiego w Łodzi jest zespołem operowym. Dzięki temu widz ma szanse usłyszeć piosenki typowo musicalowe wykonane w sposób nieco oporowy – bardzo ciekawe i cenne doświadczenie. Wokalnie najbardziej wyróżnia się dwójka głównych bohaterów – Patrycja Krzeszowska (Eliza) i Andrzej Kostrzewski (Higgins).
Pod względem czystego aktorstwa na szczególną uwagę zasługuje wybitnie zabawny Grzegorz Szostak, który wciela się w ojca Elizy. Niestety, pod względem nagłośnienia spektakl pozostawia wiele do życzenia. O ile partie solowe są przeważnie całkowite zrozumiałe to niemal wszystkie piosenki grupowe sprawiają mniejsze lub większe problemy z usłyszeniem tekstu. Utwór Muszę się żenić dzisiaj rano okazał się dla mnie niezrozumiały prawie w całości, co jest bardzo przykre, frustrujące. Szkoda, bo znacząco obniża to przyjemność czerpaną z musicalu.
Poza śpiewem w My fair lady niezwykle ważny jest także taniec. Ilość aktorów na scenie, choreografie i synchronizacja robią naprawdę duże wrażenie – za ruch sceniczny odpowiedzialny jest Bernard Szyc, a za choreografię Joanna Semeńczuk. Szczególnie podobała mi się scena gwaru londyńskiej ulicy otwierająca spektakl, a także scena balu w ambasadzie. Pod względem scenografii, za którą odpowiedzialny był Jerzy Rudzki, spektakl jest bardzo klasyczny, co w pewien sposób nawiązywać może do tradycji światowego teatru. Z elementów bardziej oryginalnych uwagę warto zwrócić na szkielety domów – bardzo lekkie w swojej konstrukcji, pozostawiające scenę otwartą, ale jednocześnie tworzące klimat mglistej, angielskiej ulicy. Niezwykle pomysłowo i spektakularnie przedstawiona została także scena wyścigów konnych.
Jeśli zaś chodzi o kostiumy to w większości są jak najbardziej poprawne, chociaż te przeznaczone dla głównej bohaterki mogłyby być nieco bardziej widowiskowe i charakterystyczne – w scenach zbiorowych czasami ciężko było znaleźć ją w tłumie.
My fair lady nie jest na pewno najlepszym musicalem na jaki widziała, przede wszystkim dlatego, że jest mocno nierówny. W niektórych scenach dużo się dzieje, inne są bardzo wolne; czasem czuć dysproporcję pomiędzy długością piosenki, a długością scen tanecznych; fabularnie przydałoby się pogłębić niektóre wątki, no i zdecydowanie brakuje wyrazistej piosenki kończącej spektakl. Nie mniej musical ten jest z całą pewnością wart uwagi głównie przez swój bardzo trafiony humor i klika naprawdę dobrych piosenek między innymi Jak to fajnie byłoby, Przetańczyć całą noc, Jeden szczęścia łut czy Czekaj no, Higgińszczaku.
Spekakl podnosi kilka ważnych tematów takich jak mizoginia, samowystarczalność czy kwestia relacji między słowami, a czynami. Bardzo udana jest także dynamika między dwójką głównych bohaterów. Z tych wszystkich powodów wieczór z My fair lady to naprawdę dobra zabawa.