''La Verità'' znaczy Prawda (FMK)
4. Międzynarodowy Festiwal Teatru Formy Materia PrimaPrawda. Prawdą jest, że po burzy zawsze wychodzi tęcza. Prawdą jest, że drzewa zakwitają na wiosnę. Prawdą jest, że każdy z nas pod wpływem bliżej nieokreślonych czynników może z powrotem stać się dzieckiem, choćby na chwilę... Prawdą jest, że w obecnych czasach na siłę próbujemy trzymać się utartych schematów: praca, szkoła, dom...
Wyglądamy jak ptaki na wietrze, które przysiadły na chybotliwej gałęzi. Dookoła nas przelatuje wiele niesamowitych rzeczy, które mogłyby dać nam chwilę radości, ale my kurczowo trzymamy się tych przyziemnych spraw, a te przecież mogą chwilę zaczekać. Niekiedy jeden ptak postanawia lecieć dalej i poddać się prądowi marzeń, który go niesie. Na ogół tymi impulsami do szczęścia są rzeczy na co dzień nie dostrzegane lub uważane za błahostki. Moim impulsem stał się ostatnio widziany spektakl „La Verità'', autorstwa wielokrotnie nagradzanego włoskiego reżysera, który dzięki uprzejmości dyrekcji Teatru Groteska miałam możliwość zobaczyć. Był to szwajcarski teatr sztuki. Muzyka, taniec, śpiew, akrobatyka i wiele innych form sztuki, składające się w jedną wielką doskonałą całość.
Spektakl był podzielony na kilkanaście różnych części i opowieści zagranych przez 11 aktorów. Pomiędzy poszczególnymi utworami przedstawiane były lekkie komediowe fragmenty, które dla nas były doskonałym przerywnikiem dopełniającym całość, a akrobatom dawały chwilę wytchnienia. Zdecydowanie nie był to zwykły teatr! Bardziej nawiązywał on do sztuki cyrkowej. Pojawiały się również elementy odwołujące się do malarstwa, tematem przewodnim była m.in. specjalna kurtyna, replika obrazu Salvadora Dali. Można było też zauważyć elementy innych surrealistów, np. głowa byka na kołach nawiązująca motywem do sztuki Marcela Duchampa, czy też dwie głowy nosorożców będące przedstawieniem Maxa Ernesta. Kiedy byłam mała, bardzo często chodziliśmy do cyrku, ale tylko takiego, w którym nie było numerów ze zwierzętami. Uwielbiałam patrzeć na akrobatów potrafiących zapanować nad prawami fizyki, a nawet je łamać. Dla nich nie istniały żadne granice! Było to dla mnie coś niesamowitego i magicznego. Podobnie czułam się, obserwując przedstawienie „La Verita''.
Ogromna różnorodność, poczynając od baletu przez akrobatykę, aż po marionetki. W każdej części były wykorzystywane inne atrybuty, a każda kolejna była jeszcze ciekawsza od poprzedniej. W moim przypadku apogeum zachwytu nastąpiło podczas trwania aktu z użyciem hula hop. Aktorzy, trzymając obręcze, wprawiali je w ruch, a następnie zaczynali tańczyć. Tańczyli, tańczyli, tańczyli... Nagle, w ostatniej chwili łapali toczące się koło i to wszystko w rytmie muzyki. Miałam wrażenie, że to nie ludzie tańczą, ale to właśnie hula hop kręcił się tak długo, aż tancerz nie stwierdzi, że już dość. Patrzyłam zahipnotyzowana, jak z każdym kolejnym występem wydawało się, że coraz więcej praw fizyki zostało poddanych w wątpliwość. Może dlatego też tak bardzo śmiałam się w momentach przedstawianych konferansjera - klauna, który wyglądem nie różnił się wiele od Einstaina.
Myślałam sobie "Ha! I co?! Na co nam ta twoja fizyka, skoro w przeciągu półtorej godziny 11- osobowa grupka artystów potrafiła przeciwstawić się wszystkim zasadom, o jakich do tej pory się uczyłam...''. Niesamowity kunszt aktorski i lekki humor. Granice pomiędzy płcią i językiem aktorów po prostu zanikły, liczył się talent. Kobiety doskonale wczuwały się w męskie role, a mężczyźni bawili się, z finezją naśladując kobiety. Podczas przedstawienia mogłam się znów poczuć jak dziecko. Wszyscy siedzieli z otwartymi ustami i czekali z zapartym tchem na to, co jeszcze wymyślą, żeby nas zachwycić. Obudziły się w nas dziecięce instynkty, co było bardzo ważne, ponieważ to właśnie one podpowiadają nam, co jest naprawdę warte uwagi. Z nieskrywanym uśmiechem patrzyłam na moją klasę (2b1 III LO) i panie nauczycielki, które biegały od jednego krańca foteli do drugiego, żeby jak najlepiej widzieć wszystko, co działo się na scenie. Szczerze mówiąc, nie lubię sztuki współczesnej. Nie podoba mi się i chyba do końca jej nie rozumiem. Kiedy na początku wyszła artystka, która zaczęła śpiewać i grać na fortepianie i nagle za nią przez scenę przeparadowali ludzie z klockami w rękach, tylko po to, by zaraz wejść za kurtynę, pomyślałam ''Oho, zaczyna się...''. Dopiero w połowie zorientowałam się, że tak naprawdę to te elementy tworzyły całość. Bez nich czegoś by brakowało. Lecz jak to często bywa, nie zauważamy, czego nam brakuje, dopóki tego nie zabraknie. Nie mogę również nie wspomnieć o muzyce, która zapierała dech w piersiach. Muzyka filmowa jest gatunkiem, który cenię sobie najbardziej. Ta moim zdaniem zdecydowanie wpisywała się w klimat spektaklu.
Uważam, że każdemu z nas była potrzebna ta chwila odpoczynku i relaksu. Najzwyklejszy powrót do chwil, kiedy nie myślimy o niczym innym poza odczuwanym zachwytem nad otaczającym nas pięknem. Bardzo się cieszę, że miałam zaszczyt uczestniczyć w tym niesamowitym wydarzeniu. Myślę, że cała moja klasa była wprost wniebowzięta, czego dowodem były szerokie i serdeczne uśmiechy, jakie gościły na naszych twarzach.
___
Autorka jest uczennicą III Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewcza w Katowicach w klasie Magdaleny Hegenbarth.
Artykuł napisany w ramach projektu Forum Młodych Krytyków Dziennika Teatralnego.