Łagodna przyjemność
„Przyjazne dusze" – aut. Pam Valentine - reż. Marcin Sławiński – Teatr Capitol w Warszawie„Przyjazne dusze" w reżyserii Marcina Sławińskiego to spektakl nowy, którego premiera miała miejsce pod koniec 2024 r. Reklamowany jest jako komedia, w której śmiech ogarnia widza częściej niż strach, mimo paranormalnego motywu przewodniego. I jest to prawda, przy czym trzeba pamiętać, że bać się tu nie ma czego. Była więc to nisko zawieszona poprzeczka.
Przedstawienie opowiada historię małżeństwa duchów Jacka (Jan Jankowski) i Susie (Magdalena Wójcik), których nawet śmierć nie mogła rozłączyć. A wynikało to wyłącznie z ich decyzji. Jest to motyw podkreślany dość często i w moim poczuciu słusznie, bo relacja tej dwójki jest naprawdę wyjątkowa. Sama chwila śmierci do romantycznych nie należy, jednak to jak oboje trwają przy sobie bez względu na cenę, jest doprawdy wzruszające. I tych elementów tu nie brakuje.
Wspomniani małżonkowie zamieszkują swój dom, pozostając całkowicie niewidocznymi dla wszystkich jego mieszkańców, których trochę się przez niego przewinęło. Z pewnej przyczyny nikt jednak nie mógł zagrzać w nim miejsca. Powodem była psotna natura duchów. O ile bowiem niewidzialni są, o tyle nie przeszkadza im to wprawiać w ruch materialne przedmioty szczególnie ku konsternacji agenta nieruchomości (Tomasz Gęsikowski), który jest ich ulubioną ofiarą.
Warto to określenie wziąć w cudzysłów, ponieważ żarty nie są ani okrutne, ani uciążliwe. Ot, krotochwile zmęczonych nudą śmierci istot. W końcu jednak ich dom odwiedzają nowi lokatorzy – również małżonkowie, choć młodsi od bohaterów o pokolenie. Między postaciami z biegiem czasu nawiązuje się interesująca więź, która swą kulminację ma w finale, który prawdziwie dotyka widza. Przemiana zaś jednego z bohaterów jest nie tylko szczerze zaskakująca, ale i wiarygodna. Myślę, że zwieńczenie tej opowieści jest jej najmocniejszym punktem. Przyznam bowiem, że zdarzały mi się momenty, podczas których zerkałem na zegarek lub też musiałem stłumić ziewnięcie. Sama końcówka jednak zmusiła mnie do skupienia, z zaciekawieniem wręcz poprawiłem się w fotelu, żeby lepiej śledzić przebieg akcji.
Pragnę też napisać kilka słów o Magdalenie Wójcik. Prócz bardzo dobrego finału sztuka serwuje nam bowiem doskonałą kreację tej aktorki. Jest ona bowiem ozdobą sceny z racji na sposób gry, swoją lekkość i swobodę. To jak reagowała, oddawała emocje i po prostu była Susie jest ujmujący. Niewiele ustępował jej Jan Jankowski, który znakomicie odnajdował się w roli sceptyka, który nie uwierzył w Boga nawet stojąc u bram Nieba sprzeczając się ze świętym Piotrem we własnej osobie. Współpraca tego duetu istotnie kontrastowała z drugim, który po prostu nie przekonywał. Do Katarzyny Polewany (Mary) nie mam większych zastrzeżeń, choć trochę brakowało mi u niej luzu. Sprawiała wrażenie nieco spiętej, a cechy jej postaci ograniczają się do jednej: „miła".
Co do Stefana Pawłowskiego, to sądzę, że po prostu nie jestem fanem jego talentu. Widziałem go w dwóch przedstawieniach i taki wniosek ostrożnie wywodzę, aby nie być dla niego niesprawiedliwym lub krzywdzącym. Trudno mi stwierdzić, czy wynikało to z braku umiejętności czy aktor był po prostu zestresowany, ale przez znaczną część pierwszego aktu sprawiał wrażenie sztywnego. Z biegiem czasu, jakby oswoił się ze sceną i podawał swoje kwestie znacznie zgrabniej. Ani przez moment jednak nie zapomniałem, że mówi to, co scenarzysta dla niego zaplanował – nie wierzyłem, że na scenie porusza się Simon, żywy człowiek. Do dziś zaś jestem przekonany, że Magdalena Wójcik tak naprawdę ma na imię Susie, a Jan Jankowski, to w istocie Jack.
Jeśli chodzi o role drugoplanowe, to osobiście stałem się fanem Sławomiry Łozińskiej (Marta – teściowa Simona). Choć uwagi kochanej mamusi nie były skierowane do mnie, to jej gra sprawiała, że kilkakrotnie syknąłem pod nosem, a nawet miałem ochotę ręcznie ograniczyć przepływ powietrza przez jej gardło. Tak właśnie powinna prezentować się postać epizodyczna – zjawia się na chwilę, a wywołuje w widzu prawdziwe i intensywne emocje! Na scenie pojawia się również Krystyna Tkacz w roli anioła stróża. Nie można odmówić jej charyzmy i po prostu nie da się jej nie lubić.
Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że jej postać została źle napisana lub osadzona w niesprzyjającym kontekście. Gdy pojawiała się na scenie, czułem raczej irytację i zniecierpliwienie niż uśmiech na twarzy. Wynikało to z jej lekkiej fajtłapowatości powiązanej z byciem w ciągłym niedoczasie – co miało cechować wiecznie zajętego anioła stróża. Na przykład nie najlepiej wypadła scena, w której uczyła ona duchy opętywania lokatorów. Była przejaskrawiona i mało ciekawa. Sam motyw miał istotne znaczenie dla historii, jednak mam wrażenie, że zyskałaby na zmniejszeniu liczby prób zawładania ciałem „ofiary". Możliwe, że dzięki temu scena nie byłaby tak męcząca. Podobnych sytuacji z jej udziałem było więcej.
Podsumowując, nie będzie to mój ulubiony spektakl. Momentów zabawnych jak na komedię trochę mi brakowało, a część obsady wyraźnie odstawała. Nie ulega jednak wątpliwości, że Magdalena Wójcik i Jan Jankowski byli wspaniali i to w głównej mierze dzięki nim finał miał możliwość tak bardzo wybrzmieć i zostawić w mojej pamięci maleńki ślad. Dzięki nim można było odczuć prawdziwe przejęcie, a nawet wzruszenie.
Na zakończenie chciałbym jeszcze wspomnieć, że miałem przyjemność recenzować spektakl, po którym zaplanowana była potańcówka. Jako że towarzyszyła mi moja wspaniała partnerka, miałem możliwość sprawdzenia i tej atrakcji. W skrócie - przez całą godzinę, podczas której grana była muzyka na żywo (niestety nie znam nazwiska wokalistki, jednak zgodnie stwierdziliśmy, że jest niezwykle utalentowana) bawiliśmy się znakomicie!
Zdecydowanie warto wybierać się do Teatru Capitol, decydując się na spektakle łączone właśnie z potańcówkami. Ktoś kto wpadł na taki pomysł zapracował na premię!