Łagodny spektakl o gorzkim dzieciństwie

"Moje drzewko pomarańczowe" - Teatr Polski w Bielsku-Białej

W dzieciństwie można wyobrazić sobie wszystko poza przyjaźnią, czułością i miłością - to przesłanie książki "Moje drzewko pomarańczowe". I choć inscenizacja bielskiego Teatru Polskiego nieco ją złagodziła, powstał dobry spektakl

Nie każdy miał udane dzieciństwo i nie wszystkie Wigilie były udane. Wie o tym Zeze (Kuba Abrahamowicz), mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze i z lekką siwizną, który staje przed publicznością, by opowiedzieć o małym chłopcu, którego wciąż w sobie nosi. Pięciolatku, który za szybko musiał być dorosły. To opowieść dla jego rówieśników w garniturach i dla tych, którzy jeszcze dorosłe życie mają przed sobą. I właśnie w zależności od metryki bielski spektakl będzie mniej lub bardziej udany.

Rzadko w naszych teatrach spotykamy propozycje uniwersalne. A takie jest "Moje drzewko pomarańczowe" - dla każdego i w każdym wieku, mieszające komiczne z tragicznym, z odrobiną magii i najbardziej okrutnym realizmem. Reżyser Robert Talarczyk chciał stworzyć spektakl familijny, na który dorośli przyprowadzą dzieci albo odwrotnie. Ci młodsi przeżyją przygodę u boku niesfornego chłopca, który dzięki własnej wyobraźni ma u stóp cały świat. Poradzi sobie na polowaniu na dzikie zwierzęta (choć to tylko rozwieszone płachty prania), będzie pędził przez prerię z Indianami na koniu (wystarczy krzak drzewka pomarańczowego) czy będzie zwiedzał ogromne zoo (choć nie ruszy się poza ogródek).

Podobnej zabawie oddał się scenograf Bartosz Skoczkowski, który stworzył piękny, umowny świat - wyczarowany ze sznurka, tkaniny, drewnianego stołu i skrzyni, która pomieści to, co najcenniejsze. Nie mam wątpliwości, że młodsi widzowie zarażą się brazylijską przygodą i będą poruszeni losem biednego chłopca, który ma czasem więcej smutków niż radości.

Jednak dorośli, szczególnie znający powieść Brazylijczyka José Mauro de Vasconcelosa, zauważą, że w tej scenicznej opowieści brakuje dotkliwego wzruszenia. Talarczyk w swojej adaptacji obniżył nieco poziom okrucieństwa zapisanego na kartach powieści (nie brak tam przecież nawet sceny katowania pięciolatka). Miał do tego inscenizacyjne prawo, bo postawił na dziecięcą siłę wyobraźni spychającą na dalszy plan okrutny świat, za który odpowiedzialni są dorośli.

Taki wybór ma jednak swoje konsekwencje. Grający Zeze Abrahamowicz doskonale zatraca się w swojej chłopięcej roli, gubi jednak po drodze zapisaną przez Vasconcelosa gorzką refleksję. Nad książką chce się nieustannie płakać, bo ileż cierpienia musi skumulować się w pięciolatku, by podjął świadomą decyzję o samobójstwie? Nie przez przypadek rodzą się w głowie Zeze mądre pytania o życie i śmierć. To przecież dziecko, które dorasta w przekonaniu, że nosi w sobie diabła, i kiedy innym w prezencie na Boże Narodzenie rodzi się mały Jezusek, na niego zawsze czeka złośliwy Szatan. Vasconcelos napisał okrutną, częściowo autobiograficzną historię o tym, że można w dzieciństwie wyobrazić sobie wszystko poza przyjaźnią, czułością i miłością. Tych trzech nie da się stworzyć ze sznurka, papieru i szklanych kulek.

"Moje drzewko pomarańczowe" to dobry spektakl - z Abrahamowiczem odrzucającym maskę dorosłego i tandemem młodych aktorów, którzy równie dobrze radzą sobie na scenie (zasłużone brawa dla Jakuba Ryszki i Kingi Pruskiej, a także Filipa Górskiego i grającego zamiennie Artura Wasilewskiego). Abrahamowicz pozwolił sobie na teatralną zabawę, jednak Vasconcelos literacko pozwolił sobie na dużo więcej. Na premierze zabrakło niestety kilku łez, westchnień i gorzkich, dorosłych myśli pięciolatka.

Aleksandra Czapla-Oslislo
Gazeta Wyborcza Katowice
27 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia