Lalki to wyższa szkoła jazdy

Rozmowa z Rafałem Hajdukiewiczem

- Nie oszukujmy się, teatr lalek jest mniej popularny, bardziej na poboczu głównego nurtu. Jestem tu trzeci sezon, i jeśli pojawiały się nominacje aktorskie dla "Pleciugi", to głównie za role w bajkach. Jeśli głosujący mają do wyboru samych artystów, grających spektakle dla dorosłych i jednego jedynego z przedstawienia dla dzieci, to trudno przypuszczać, żeby ten ostatni ich urzekł najbardzie - mówi Rafał Hajdukiewicz, aktor Teatru Lalek "Pleciuga", laureat tegorocznego Bursztynowego Pierścienia

O emocjach, Szczecinie i.., Virginii Woolf

Cofnijmy się do wieczoru rozdania Bursztynowych Pierścieni. Maria Dąbrowska, ubiegłoroczna laureatka, otwiera kopertę...

- Szczerze mówiąc, w ogóle nie pamiętam swoich myśli z tamtej chwili.

Aż takie emocje?

- Chyba tak. Cieszyłem się bardzo, że tę nagrodę dostał w końcu ktoś od nas z teatru. Nie oszukujmy się, teatr lalek jest mniej popularny, bardziej na poboczu głównego nurtu - nie licząc oczywiście Bursztynowego Pierścienia za spektakl roku dla "Afrykańskiej przygody". Jestem tu trzeci sezon, i jeśli pojawiały się nominacje aktorskie dla "Pleciugi", to głównie za role w bajkach. Jeśli głosujący mają do wyboru samych artystów, grających spektakle dla dorosłych i jednego jedynego z przedstawienia dla dzieci, to trudno przypuszczać, żeby ten ostatni ich urzekł najbardziej. Nawet najlepszą rolą trudno przebić dokonania kolegów z Teatru Współczesnego czy Polskiego. Cieszyłem się, że udało się wygrać komuś z mojego teatru. A że to byłem ja - cieszyłem się podwójnie.

Kilka dni przed Bursztynami, za tę samą rolę - Don Juana w spektaklu Aleksieja Leliavskiego, otrzymał pan nagrodę na międzynarodowym festiwalu "Lalka też człowiek". Wartościuje pan te wyróżnienia?

- Nie można robić czegoś takiego. Obie nagrody mają inny charakter - jedną przyznają widzowie, drugą ludzie profesjonalnie zajmujący się teatrem. Nie uważam, żeby jedna była ważniejsza od drugiej. Obie cenię jednakowo.

Ma pan szczęście do nagród-

- Nie...

Zaraz po przyjeździe do Szczecina dostat pan Srebrną Ostrogę dla najlepszego debiutanta. Po trzech latach zgarnął pan kolejne dwa ważne laury, niejako spełniając pokładane w panu nadzieje. Szybko poszło, przecież ciągle jest pan na początku kariery.

- Może byłem w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Może to szczęście po prostu. Zastanawiałem się, czy dam radę zagrać w "Don Juanie". Przygotowywałem wtedy monodram "Szczur" z Agatą Biziuk, miałem wątpliwości, czy uda mi się pogodzić dwie duże role w tak krótkim czasie. No i udało się (śmiech). Tak naprawdę, aktor przecież sam nie robi spektaklu: żeby był dobry efekt, musi mieć dobrego reżysera, kogoś, kto go poprowadzi, komu może zaufać.

Pochodzi pan spod Białegostoku. Powiedział pan kiedyś, że boi się dużych miast. Skąd zatem decyzja o występach przed publicznością jako sposobie na życie?

- Zawsze lubiłem się wygłupiać, od małego. Moim idolem był Jaś Fasola (śmiech). W liceum zapisałem się do teatru amatorskiego, po to, żeby poznać dziewczynę, która zapisała się do niego wcześniej. Po liceum, kiedy trzeba było wybrać studia, wybrałem Akademię Teatralną w Białymstoku. Boję się dużych miast, dlatego nie wyjechałem do Krakowa czy Warszawy (śmiech).

Czyli wybór szkoły nie miał u podstaw fascynacji teatrem lalkowym?

- Nie. Miała być akademia teatralna, a że był na niej wydział lalkarski? Chciałem zobaczyć czym to się je. Spodobało mi się bardziej niż zajęcia z dramatu. Chociaż dramat też wydał mi się bardzo ciekawy.

Nadal tak jest? Zagrał pan przecież w "Szczurze" i w "Zabójcy", dwóch przedstawieniach dramatycznych, w których nie chował się pan za lalką.

- Ktoś kiedyś powiedział, że lalkarstwo to wyższa szkoła jazdy. Na studiach mamy różne techniki lalek, zajęcia ze śpiewu, z aktorstwa. To wszystko jest bardziej skondensowane niż w tradycyjnych szkołach aktorskich. My naprawdę mamy przygotowanie do tego, by grać bez lalek. Lalki to trochę taka dodatkowa zdolność, sprawność.

Co zdecydowało o tym, że po studiach wybrał pan Szczecin?

- Trochę przypadek. Środowisko lalkarskie jest w Polsce małe, wszyscy się znają. Są w kraju dwa wydziały lalkarskie: w Białymstoku i Wrocławiu. Drogi absolwentów z obu miast zwykle się przecinają. Funkcjonuje obieg informacji: dyrektorzy teatrów szukają u profesorów z akademii aktorów, których potrzebują. Gdy studiowałem, przyszła informacja, że w Szczecinie są dwa wolne miejsca, dla chłopaka i dla dziewczyny. Razem z Pauliną Lenart, koleżanką z roku, zdecydowaliśmy się z tej oferty skorzystać.

Wiedział pan coś więcej o "Pleciudze"?

- Tak. Może nie oglądałem całych spektakli, ale widziałem ich fragmenty na nagraniach i zdjęciach. Moim kolegą z roku był też Damian Kamiński, syn moich dzisiejszych kolegów, byłem więc całkiem nieźle wprowadzony w sprawy teatru. Zderzyłem się tu z rzeczami przyziemnymi: jak dojść z dworca do teatru, jak wypić kawę o szóstej rano... (śmiech)

Za to zaraz po przyjeździe dostaje pan rolę w "Kubusiu Fataliście i jego Panu" i odnotowuje pan debiut-marzenie.

-To też zbieg okoliczności. Kiedy zaczynałem pracę, teatr przenosił się akurat do nowego budynku. Przygotowano na otwarcie dwie premiery: dla dzieci "Kopciuszka" i "Kubusia" dla dorosłych. Bardzo lubię teatr lalek dla dorosłych widzów. Przecież początki tego gatunku sztuki - kiedy wyśmiewano ludzi władzy i śmiesznostki porządków społecznych - skierowane były właśnie do dojrzałych odbiorców. "Kubusia Fatalistę" wspominam bardzo ciepło: świetny tekst, świetny reżyser, a dla mnie - znakomita szkoła, zaraz po dyplomie. Graliśmy w sześć osób przez dwie godziny Pięcioro artystów z dorobkiem, już ukształtowanych, i ja, chtopak z Podlasia.

W "Pleciudze" gra pan czasem jednego dnia spektakle dla dzieci i dla dorosłych. Inny widz, inna percepcja, inna reakcja. Podchodzi pan inaczej do przedstawień dla młodszych i starszych?

- Dla dorosłych gra się łatwiej, bo jest świadomość, że widownia nie zakrzyczy tekstu. Dzieciaki są bardzo fajne, bo chcą współpracować, bardziej przeżywają. I na spektaklach dla małych, i na tych dla dużych, trzeba się skupić. Dzieci trzeba umieć zainteresować, tak im "sprzedać" historię, by ich wciągnęła. Zarówno jednak jedni, jak i drudzy znakomicie czują wszelkie wpadki, dlatego trzeba dokładać sił, by nie wychodzić do ukłonów z poczuciem wstydu.

Myśli pan o Szczecinie już w kategoriach "swojego" miasta?

- Nie. Każdy się mnie pyta, czy zostaję tu na stałe. Nie wiem, nie mam żadnych dalekosiężnych planów.

Aktorzy scen dramatycznych zwykle marzą o roli Hamleta. O czym marzą lalkarze?

- Moim największym marzeniem jest zagrać kobietę. Ale nie w komedii, jak Dustin Hoffman w "Tootsie", tylko w czymś poważniejszym. O, mógłbym np. zagrać Virginię Woolf!

Tego życzę! Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Katarzyna Stróżyk

**

Rafał Hajdukiewicz jest absolwentem białostockiego Wydziafu Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Warszawie. Do Szczecina przyjechał w 2009 roku. Debiutował rolą Kubusia w "Kubusiu Fataliście i jego Panu. Hołdzie w trzech aktach dla Denisa Diderota". Kreacja przyniosła mu nagrodę Srebrnej Ostrogi dla najbardziej obiecującego młodego artysty zachodniopomorskiej sceny. Publiczność miała okazję oglądać Hajdukiewicza także m.in. w Jukarze", "Paskudzie i Marudzi", "Szpargałach","Zabójcy" i monodramie "Szczur". Bursztynowy Pierścień aktor otrzymał za tytułową rolę w spektaklu "Don Juan, czyli...". Kilka dni wcześniej za tę samą rolę odebrał nagrodę na prestiżowym międzynarodowym festiwalu "Lalka też człowiek".

Katrzyna Stróżyk
Kurier Szczeciński
24 grudnia 2012

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia