Latający Holender cumuje w Sopocie
"Latający Holender" - reż. Łukasz Witt-Michałowski i Barbara Wiśniewska - Opera Bałtycka w GdańskuPo miesiącach medialnego szumu, 15 lipca wreszcie opadła premierowa kurtyna „Latającego Holendra" Ryszarda Wagnera – opery stanowiącej główny punkt programu ambitnego projektu Tomasza Koniecznego: Baltic Opera Festival w Sopocie.
Pierwszych rozczarowań dostarczyła uwertura. Nie były one w żaden sposób związane z jej interpretacją przez muzyków, ale z projekcją jej brzmienia z dawno nie używanego orkiestronu. Nieklarowne i mało donośne brzmienie orkiestry było znaczącym mankamentem całego spektaklu i zaważyło negatywnie nie tylko na symfonicznym wstępie, ale także niektórych z osadzonych na prostym, pulsującym akompaniamencie numerach, których w „Holendrze" młody Wagner jeszcze się trzymał.
Tym, czym spektakl z pewnością nie zawiódł, była znakomita obsada wokalna. Weteran polskiej opery, Andrzej Dobber, podobnie jak w wypadku jednej ze swych sztandarowych ról – Rigoletta – potrafił umiejętnie oddać wewnętrzną agonię postaci zmuszonej zakładać przed ludźmi maskę. Ricarda Merbeth (Senta) najlepiej ze wszystkich odnalazła się w warunkach spektaklu open air – zmuszona przedrzeć się do ogromnej publiczności w otwartej przestrzeni, potrafiła zaśpiewać odpowiednio mocno bez poświęcania niuansów dynamicznych, na które pozostała część obsady nie pozwoliła sobie w zbliżonym nawet stopniu. Szeroko znany wykonawca „Zygfryda" (m.in. na Festiwalu w Bayreuth), Stefan Vinke, wcielił się w myśliwego Erika. Nie jest to rola, która rzeczywiście wymaga tenora tej samej kategorii, co późniejsze postaci tenorowe Wagnera, ale jeżeli tylko ktoś nie oczekiwał wielkiego popisu bel canta, mógł wysłuchać jego interpretacji z uznaniem i przyjemnością.
Inscenizacja, której reżyserię można przypisać aż trzem osobom (za koncepcję odpowiedzialny jest sam Tomasz Konieczny, realizacji podjęli się ostatecznie Łukasz Witt-Michałowski oraz Barbara Wiśniewska) zdecydowanie nie należy do tradycjonalistycznych i wpisuje się raczej we współczesny, europejski sposób wystawiania utworów Wagnera, do którego jesteśmy już przyzwyczajeni. Jej największym defektem była przytłaczająca statyczność i brak interakcji aktorskich pomiędzy postaciami, które przez większość czasu po prostu stały na scenie wykonując swoje partie. Brak inwencji w zakresie ruchu scenicznego był szczególnie widoczny podczas sceny chóralnej „Summ' Und Brumm, Du Gutes Rädchen", gdzie zbyt krótki schemat ruchów chóru rozciągnięto na zbyt długim odcinku czasu, czyniąc go po kilku powtórzeniach boleśnie wtórnym i sztucznym.
Do interesujących osiągnięć twórców spektaklu można zaliczyć wywołanie u publiczności salwy głośnego śmiechu, którym zareagowała ona na sposób, w jaki przedstawiono wejście Holendra Tułacza podczas duetu Erika i Senty w ostatnim akcie. Być może to pierwszy raz, kiedy publiczność wybuchła śmiechem się na „Latającym Holendrze" Wagnera – zamierzone lub nie, jest to bez wątpienia warte odnotowania. Posłużono się szeregiem efektów świetlnych, które – choć piękne – wydawały się raczej sztuką dla sztuki, czymś osobnym, dziejącym się „obok" spektaklu.
Pomimo zastrzeżeń liczymy, że inicjatywa Baltic Opera Festival rozwinie się i za rok zaprezentuje równie ambitny, a być może jeszcze lepiej zrealizowany repertuar.