Leśny jarmark szekspirowski

"Sen nocy letniej" - reż: Bożena Suchocka - Teatr Ateneum w Warszawie

Przy każdej próbie wystawienia ,,Snu nocy letniej" reżyserzy kolejnych pokoleń starają się uciec od najbardziej wyrazistego elementu tej sztuki - ludyczności. Powołanie przez Szekspira do życia postaci trupy teatralnej zdecydowało o docelowej grupie odbiorców tej komedii. Później ,,Sen..." przejęły elity, ciesząc się jego żywiołowością, kolejne przedstawienia tonęły w XIX-wiecznej konwencji baletowo-cyrkowej. Do tej tradycji odwoływał się Wojciech Kościelniak w swojej realizacji w poznańskim Nowym. W ubiegłym stuleciu na wierzch wypłynęło to, co zdaniem wielu jest naprawdę ukryte w dziele Szekspira - tajemnice ludzkiej seksualności, zwierzęcość, przemoc. Odbiło się to szczególnie choćby w niedawnych inscenizacjach Mai Kleczewskiej i Moniki Pęcikiewicz

A jest przecież w ,,Śnie…” element farsowy, wątek ludowej zabawy i bajkowych, wiejskich  opowieści. Do tego motywu nawiązała w swoim najnowszym spektaklu Bożena Suchocka. Przedstawienie w Ateneum jest grane jak kabaret, z zachowaniem niejednokrotnie niewybrednego humoru i języka. Tekst Szekspira zachowany jest w skali jeden do jednego. Reżyserka bawi się przez urozmaicanie utworu różnorodnymi smaczkami, które zmieniają tradycyjną wymowę tej komedii.

Formuła przedstawienia kieruje całość w stronę farsy. I taki rzeczywiście staje się ten  spektakl. Opowieść o miłości traci wszelkie walory tajemniczości, głównie przez błędy Suchockiej w nadawaniu poszczególnym scenom niewłaściwej tonacji. Momenty, które w zamierzeniu inscenizatorki mają być szczególnie subtelne, lub mają mieć wręcz zabarwienie tragiczne, nie noszą żadnych rysów sytuacji specjalnie intrygujących widza. Przeszkadza w tym może także zupełnie źle dobrana muzyka i efekty dźwiękowe, nieprzysługujące się specjalnie klimatowi. Nijakość w ogóle jest największą wadą tego widowiska.

Kolejnym mankamentem są kreacje aktorskie. Suchocka zrównała z sobą postacie Tezeusza i Oberona oraz Hipolity i Tytanii. Na początku przedstawienia pierwsza, ludzka para walczy z sobą pękami rózg. Spowolnione ruchy dają efekt inspiracji wschodnimi sztukami walki. Dlaczego właśnie ten zabieg, a nie inny - nie wiadomo. W dramacie Szekspira Tezeusz i Hipolita pozostają z sobą cały czas w zgodzie. Reżyserka zdaje się temu nie ufać, więc sugeruje, że ten stan byłby efektem chłodnego kompromisu i codziennej, niemej walki ze sobą. Całe przedstawienie utkane jest z takich domysłów, które nie mówią nic konkretnego. A to akurat poważny błąd; niedopowiedzenie nie ma nic wspólnego z oniryzmem, raczej z niekonsekwencją reżyserki. Tezeusz Przemysława Sadowskiego jest bohaterem bez właściwości, zaś Hipolita Agaty Wątróbskiej zapisuje się w pamięci tylko jako wiecznie pogrążona w depresji, znudzona życiem dama. Trudno uwierzyć tym rolom, narysowanym mało wyrazistą kreską. Suchocka prowadzi analogie między postaciami obu królów i królowych, aby uwydatnić rzekomy fakt, że obie pary mają te same problemy miłosne i nie zmienia tego ich status ontologiczny. Tylko że w takim razie w Oberonie widzimy ostatecznie tylko bawiącego się innymi podglądacza, mającego jakieś resztki męskiej dumy, a Tytania? Kolejna nieszczęśliwa, pozbawiona charakteru postać.

Poza tym aktorzy nieodparcie szarżują. Puk, w wykonaniu Mariusza Drężka, jest tylko podstarzałym hipisem-erotomanem, zaciągającym się cały czas lufką z marihuaną. Erotyzm ,,Snu…” zostaje sprowadzony do paru klepnięć w tyłek grających w inscenizacji aktorek i symulowaniu stosunku płciowego. Jeśli to mają być tajniki ,,miłości”, którą zapowiadało się przed spektaklem, to pogratulować twórcom dojrzałości emocjonalnej. W przygodach czwórki młodych Suchocka dostrzega pewne pęknięcia, sugerując, że czary Puka to tylko pretekst do zmian partnerów. Na końcu bohaterowie przecież, już po zawarciu małżeństw, i tak ciągną do innych osób – Hermia do Demetriusza, Lizander do Heleny. Całkiem ciekawe założenie zostaje zniweczone przesadnym – nie boję się użyć tego słowa – aktorzeniem. Tylko Lizander Dariusza Wnuka jest interesujący przez swoją transformację z nieśmiałego chłopaka w okularach w zdeterminowanego mężczyznę, która dokonuje się w wyniku czarów Puka. W rezultacie w Helenie Anny Smołowik erotyzm zdaje się być aż nadto pociągający. Aktorka, ubrana w kusą sukienkę i pończochy, powinna zaprotestować przed kolejnym obsadzeniem jej w roli słodkiej, lekko niezrównoważonej dziewczyny-lolitki. Niby nieporadna, choć bawi się odmienionymi mężczyznami. Tylko że takie chwile to smaczki, które w końcu rażą naiwnością, a nie są pomysłowością inscenizacyjną. Mateusz Banasiuk, jako Demetriusz, tylko skacze po scenie i moduluje głosem, Anna Gorajska (Hermia) jest niezdecydowana w kreowaniu swojej postaci i dlatego gra na dwa tony, co nieco wyróżnia tę postać, ale nie pozwala na konkretne jej zdefiniowanie.

Jest jeszcze trupa teatralna, której perypetie są najmocniejszym elementem nieudanego przedstawienia. Grzegorz Damięcki, którego Podszewka jest zresztą najlepszą rolą w przedstawieniu, nawet nie próbuje pogłębiać swojej postaci, postanawia tylko bawić się bohaterem. Efekt jest bardzo dobry. Damięcki uosabia potencjał żywiołowości szekspirowskiej komedii, czego nie udało się wydobyć w przeważającej większości aspektów inscenizacji. Poza tym, grubymi nićmi szyte postacie kamratów podszewki rażą banalnością, ale to element farsy, która nie zawsze musi być określeniem negatywnym. Tutaj daje to raczej posmak pozbawionej obsceniczności wulgarności, która w finałowym występie trupy o historii Pyrama i Tyzbe jawnie staje się zwykłym kabaretem, niepozbawionym niegłupiego komizmu.

Niezdecydowanie realizacyjne powoduje, że Suchocka sama nie wie, jak poprowadzić ten spektakl. Jest tutaj wszystko – próby nadania całości magii, komizm, tragizm, dramatyzm, banał, inteligencja, głupota. Scenografia Agnieszki Zawadowskiej przez ustawienie luster próbuje powiedzieć ,,coś” widzom i cieszy oko tylko dzięki współpracy z LD Magdą Gorfińską. Co za dużo, to niezdrowo. Pozbawione to jest bowiem właściwych proporcji. Potraktowanie Szekspira po macoszemu mści się, chociaż na pewno zaletą jest fakt, że ,,Sen…” w końcu śmieszy (w dobrym znaczeniu tego słowa), bo zabrakło tego elementu we wspominanych już wcześniej spektaklach Kleczewskiej i Pęcikiewicz. Chociaż może to głównie zasługa, nie mającego jak dotąd sobie równych, tłumaczenia Barańczaka. Gdyby jeszcze widowisko Ateneum nie miało jakiś wyższych aspiracji i pozwoliło aktorom na improwizację i zwykłą zabawę, skoro już się zainspirowało poetyką farsy. A tak z Szekspira zostały słowne docinki, świecące roślinki, trochę śmiechu i tyłki.

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
26 stycznia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia