Liliom straconych możliwości
"Liliom" - reż: Grażyna Kania - Teatr Miejski w GdyniNajnowsza premiera Teatru Miejskiego, "Liliom", opisuje historię miłosną la "Woyzeck" Georga Büchnera. Jednak zarówno na poziomie literatury, jak i gry aktorskiej, gdyński spektakl odbiega od swojego romantycznego pierwowzoru.
Skoro reżyserii "Lilioma" Ferenca Molnára podjęła się znana i ceniona Grażyna Kania, to wiadomo było, że zobaczymy opowieść o trudnej, toksycznej miłości i to prawdopodobnie bez happy endu. Tym razem reżyserka zdecydowała się jednak poprowadzić akcję "Lilioma" jak na siebie nietypowo, w kierunku tragikomedii, a nawet tragifarsy.
Poznajemy historię Lilioma i Juli od spotkania przy karuzeli, które zaowocowało brzemiennym w skutki związkiem. Liliom, jak Woyzeck, jest prostym, prymitywnym, ale wrażliwym i bardzo uczuciowym człowiekiem, który jednak nie potrafi manifestować swoich uczuć. Juli decyduje się zostać jego kobietą, bo "i tacy muszą być". Chociaż stara się o jej względy także majętny Tokarz, ona woli być z gburowatym osiłkiem. A Lilioma usiłuje zdobyć właścicielka karuzeli Muskátowa. Znajomość Juli i Lilioma po prostu nie ma prawa skończyć się szczęśliwie...
W inscenizacji zawodzi niestety kluczowy dla powodzenia spektakli Kani element - gra aktorska. Grażyna Kania miesza porządki, tragedię stara się pożenić z komedią, a nastrój niespokojnego oczekiwania na katastrofę wzmacnia krzykiem i nieustanną bieganiną. Poza płaski, papierowy schemat wykracza Dariusz Siastacz, który Lilioma buduje na bardzo oszczędnej ekspresji. W krzykliwym sposobie mówienia kumulując prawdziwe emocje, które jego bohater pieczołowicie skrywa przed otaczającym go światem.
Siastacz wyciągnął wnioski z nieudanego Woyzecka w swoim wykonaniu i tworzy bohatera pełnego wewnętrznych rys, skomplikowanego w swojej prostocie, odizolowanego. Większość zespołu (wyłączywszy epizody Rafała Kowala i Doroty Lulki) jest jednak bezradna, co najdobitniej widać w całkowicie sztucznych, nijakich postaciach Muskátowej (Olga Barbara Długońska) i Mari (Anna Iwasiuta).
Grażyna Kania ratuje się prostymi chwytami - sięga po kicz (anielska postać Świętego Piotra) i banalne role-maski, nałożone na wybranych aktorów. Juli (Katarzyna Bieniek) cały czas usiłuje utrzymać zacięty wyraz twarzy, kwestie wyrzuca z siebie z trudnością i koncentracje wzrok na jakimś odległym punkcie poza głowami widzów. Mari Anny Iwasiuty upozowana jest na głupkowatą, hałaśliwą idiotkę, zaś Hugo (Grzegorz Wolf) na fajtłapowatego pantoflarza. Ich rolę są skończone, zamknięte, wymyślone, ale nie wykreowane.
Nie pomaga nawet udana, efektowna, współczesna scenografia Patricii Walczak, budowana z jednej ściany zamykającej scenę, wypełniona umiejętnie wykorzystywanymi w toku spektaklu świetlówkami. Reżyserka "Lilioma" prowokując gwałtowne przejścia z nastroju w nastrój i ze sceny w scenę, gubi niestety charakteryzującą jej spektakle dramaturgiczną konsekwencję, przez co drastycznie osłabia wymowę tekstu.
Po raz pierwszy mam wrażenie, że siła rażenia teatru Grażyny Kani - przecież autorki świetnej "Beczki prochu", udanych "Czułostek" oraz bardzo precyzyjnie wyreżyserowanych, wstrząsających spektakli "Blackbird" i "Nordost", czy niezłego "Motortown" - jest znikoma. Szkoda szczególnie Dariusza Siastacza, który wreszcie stworzył rolę na miarę swojego jubileuszu 25-lecia pracy artystycznej.