Lockdown, miłość i maszyny
"Izolacja" - reż. Krzysztof Cicheński - Teatr Wielki w PoznaniuKilka dni temu – dokładniej 23 października 2020 – w poznańskim Teatrze Wielkim premierę miał wyreżyserowany przez Krzysztofa Cicheńskiego spektakl „Izolacja", który wyniknął z połączenia cenionych oper ze współczesnymi problemami. Jego twórcy zajęli się tematem od prawie roku najpopularniejszym i wszechobecnym – pandemią koronawirusa, a w pierwszej kolejności zwrócili uwagę na to, jak aktualna sytuacja może wpływać na człowieka i na jego stan psychiczny.
Rozważania te oscylowały głównie wokół takich motywów, jak miłość, uczucia i relacje międzyludzkie. Ale nie było to jedyne zagadnienie, które zapowiedziano poruszyć w tym krótkim widowisku. Według twórców "Izolacja" ma skłonić nas nie tylko do refleksji nad osamotnieniem, ale również nad jednym z elementów współczesnego życia w fizycznym oddaleniu od innych – rzeczywistością świata wirtualnego. Wszystko to w ramach eksperymentu, mającego przy okazji dowieść, czy sztukę można bez żadnej straty przenieść do Internetu. Bo dla widzów „Izolacja" faktycznie odbyła się wyłącznie poprzez stream, i to trzykrotnie. Początkowo zapowiadano pokazy stacjonarne, ale prędko zmieniająca się sytuacja w kraju pokrzyżowała te plany i niedługo przed premierą całkowicie zrezygnowano z obecności publiczności w budynku.
Kiedy spektakl się rozpoczyna, we foyer Teatru Wielkiego stoją trzy sześciany mające ścian właściwie pięć – tak, aby można było widzieć zamknięte wewnątrz postaci. Scenografia autorstwa Julii Kosek jest bardzo minimalistyczna – wnętrze każdego z trzech pudełek stanowi rozświetlona czy wręcz świecąca przestrzeń, która nie symuluje żadnego rzeczywistego pomieszczenia. To nie pokój, to nie cela. Te białe i ciasne „więzienia" wizualnie przypominają co najwyżej „The Cube" – surrealistyczny film nakręcony w roku 1969, utwór o próbie poznania rzeczywistości, do której z jakiegoś powodu się trafiło. Brzmi znajomo? „Nowa rzeczywistość" to określenie ostatnio niemal nadużywane, ale trudno inaczej mówić o życiu podczas pandemii.
Twórcy „Izolacji" chcą zapewne przyjrzeć się tym realiom lepiej i najwyraźniej z tego powodu umieszczają postaci w kostkach, o których Reżyser pisze „dziwne, pozaziemskie lub wirtualne uwięzienie, kojarzące się trochę z filmami science-fiction". To na pewno istotny trop. Nie dziwi więc moment, w którym z muzyką graną przez orkiestrę (fortepian i kwintet smyczkowy) zaczyna splatać się elektroniczne trzeszczenie, zniekształcony dźwięk – jakby ten, który wydają radia lub telewizory próbujące złapać sygnał. Padają jakieś słowa, ale ciężko cokolwiek zrozumieć. Aż nagle spośród szumu wybrzmiewają beznamiętnie wypowiadane przez syntezator mowy zdania. Pochodzą one z książki Rolanda Barthesa – „Fragmenty dyskursu miłosnego", a ostatnie brzmi "Nie ma ani mnie, ani ciebie, ani śmierci – nic, do czego można by mówić." Istnieje zapewne kilka powodów, dla których właśnie ta książka pojawia się w spektaklu. Już po samych postaciach wiadomo, że spoiwem widowiska będzie przede wszystkim miłość. Ale co jeszcze? „Fragmenty dyskursu miłosnego" to dzieło nawet nie tyle o miłości, co o słowach używanych przez zakochanych. Barthes analizuje w nim między innymi znaczenie wyznań „Kocham cię" oraz „Ja ciebie też" (pisze „Po pierwszym wyznaniu kolejne »kocham cię« nie znaczy już nic; tak bardzo wydaje się puste, że w tajemniczy sposób powraca jedynie do dawnego przesłania.") oraz zastanawia się, co właściwie zna i miłuje zakochany człowiek – drugiego człowieka, czy raczej swoje wyobrażenie o nim („Osoba, na którą czekam, nie jest realna. [...] A jeśli nie przychodzi, mam urojenia: oczekiwanie jest obłędem."). Czy zatem postaci mówią do wyimaginowanych partnerów? Czy tak często już słyszane fragmenty ich wypowiedzi nadal wybrzmiewają, pomimo przedstawienia ich w formie streamu? A jeśli wydają się bezwartościowe – może na żywo także by się takie wydawały? Można by za Barthesem powiedzieć, że niektóre słowa i wyznania nie znaczą już nic, kiedy słyszy się je po raz kolejny. Być może żadne słowo – niezależnie od formy „podania" – nie uzewnętrznia emocji lub innego znaczenia tak, jak powinno i do zmniejszenia wartości słów nie trzeba wcale interwencji świata wirtualnego.
W książce programowej Reżyser dzieli spektakl na pięć stadiów izolacji. Każde stadium poprzedza taki właśnie „elektronicznie odczytany" cytat z książki, pozwalający przemyśleć nową interpretację słynnych oper – prezentowanych we fragmentach, niekoniecznie chronologicznie. Na początku pierwszego stadium widać w trzech sześcianach zapowiedziane trzy postaci – starszego mężczyznę ubranego na złoto, kobietę w czerwonej sukni i człowieka w niebieskim ubraniu. To właśnie Don Pasquale, Carmen i Don Giovanni. Wystrój w ich zimnych, jasnych pokojach niemal nie istnieje. Skąd taki zabieg? Czy przestali zauważać cokolwiek w swojej przestrzeni? Czy powinniśmy skupić się wyłącznie na nich? Czy jest to scenografia uniwersalna, która może pasować zarówno do każdego z nich, jak i do każdej sceny, w której uczestniczą? A może jest to rozświetlony świat wirtualny? Postaci po kolei prowadzą swoje monologi. Momentami może wydawać się, że mówią do siebie nawzajem, ale zazwyczaj słowa lecą po prostu w przestrzeń, jakby ich adresat znajdował się zbyt daleko lub nie istniał. „Nie ma nic, do czego można by mówić."
Kiedy Carmen wstaje, łatwo pomyśleć, że leżała zbyt długo – podnosi się z trudem, jest cała połamana. Co robiła wcześniej? Skąd tu trafiła? Jest uwięziona od dawna, czy dopiero to do niej dociera? Czy ktoś jej szuka i za nią tęskni? We włosach ma oczywiście różę. Przez większość czasu postaci sprawiają wrażenie zagubionych, zdają się szukać wyjścia. Ale nie panikują. Nie próbują przebijać się przez ściany, nie wołają o pomoc. Po prostu się rozglądają, usiłując poznać miejsce, do którego trafiły – nieprzyjemne ściany, które otoczyły je nieoczekiwanie. Nie jest to zamknięcie po prostu metaforyczne – znaczące przebywanie w małym, nudnym pokoju lub mieszkaniu. Postaci ewidentnie zdają sobie sprawę z fizycznego ograniczenia i obcości przestrzeni. Ale czasami także mówią coś, co sugerowałoby, że myślami są gdzieś indziej. Na przykład Don Giovanni w którymś momencie śpiewa „podejdę do okna" – albo nie zdaje sobie sprawy z braku okna, albo cały czas używa sformułowań, do których przywykł – nazw, które zna, choć nie mają one zastosowania w nowym świecie.
Bywają momenty rozluźnienia – Carmen rozciąga ciało, Don Giovanni wydaje się pewny siebie, Don Pasquale śpiewa o szczęściu, które czuje ze względu na nadchodzący ślub. Cyganka sięga nawet po kastaniety leżące w kącie i zaczyna tańczyć. Intrygujące, dlaczego akurat ten przedmiot może znajdować się w sześcianie. Dlaczego tylko Carmen ma cokolwiek w swojej samotni? Później jeszcze Don Pasquale wyjmie z rękawów rachunki, listy i inne papiery, ale to już nie to samo – on ma je przy sobie. Natomiast instrument Carmen leży w rogu jej przestrzeni – stamtąd go bierze i tam odkłada. Kiedy Carmen uwodzicielsko tańczy z kastanietami, Don Giovanni pstryka do granego przez nią rytmu, a więc być może słyszą się nawzajem. Później jeszcze kilka razy poprowadzą ze sobą coś w rodzaju dialogu. Nie wiadomo zatem, jak mamy rozumieć ich sytuację. Gdyby zestawić to z rzeczywistością lockdown, można by pomyśleć, że są sąsiadami, którzy słyszą zza ściany swoje problemy – jak na przykład konflikty Don Pasquale z żoną. Gdyby uznać, że cała trójka przebywa w rzeczywistości wirtualnej – być może zestawiła ich ze sobą jakaś sztuczna inteligencja. Tylko dlatego, że ich wypowiedzi na pozór do siebie pasują.
Nadejście drugiego stadium izolacji sygnalizuje ten sam monotonny syntezator głosu, tym razem czytający zdania z „Anty-Edypa" autorstwa Deleuze'a i Guattariego, a dokładniej – fragment dotyczący porównania pragnienia z maszyną. Pragnienia na pewno nie dają spokoju bohaterom spektaklu. Don Pasquale przeżywa ogromny zachwyt, opowiada o płonącym w nim ogniu i tym, jak wyobraża sobie życie z nową żoną. Don Giovanni przyznaje, jak bardzo niezbędne mu są kobiety i że kocha każdą z nich. Carmen śpiewa wszystko to, co w standardowej wersji opery śpiewać powinna z myślą o ucieczce – pójdzie tańczyć seguedillę i pić manzanillę. „Ojczyzną – cały świat, prawem – własna wola." Wolność. Ale ta Carmen nie może się oswobodzić, bo nie wiadomo nawet, skąd i jaką drogą miałaby uciekać. Dlatego coraz bardziej popada w obłęd. Ta Carmen także wróży z kart. Wróży z nich śmierć.
Od pierwszego do piątego stadium izolacji postaci znacząco się zmieniają. Na samym początku wydają się trochę komiczne – chodzą w kółko zagubione, ubrane w eleganckie kostiumy, które w kontraście ze scenografią wyglądają jak przebrania – i naprawdę trudno porównywać je ze współczesnym człowiekiem żyjącym w zamknięciu. W kolejnych stadiach poznać można ich pragnienia, charaktery i obawy, a także to, w jaki sposób kochają – Don Giovanni pożąda kobiet, uwodzi je i wykorzystuje, Don Pasquale jest nieszczęśliwy i oszukany na własne życzenie, Carmen mogłaby mieć każdego i choć bywa zakochana, okazuje się bardzo niestała. Jednym z tekstów wplecionych w spektakl jest także fragment książki Anaïs Nin – „Nie czytamy już nawzajem swoich dzienników. Nie jesteśmy ze sobą blisko, zerwała się żywotna więź. W jakim stopniu ludzie prowadzą niezależne życie, a na ile odbijają cudze ciepło.". Ta diagnoza bardzo dobrze pasuje do trójki bohaterów i zapewne powinna stanowić także pole do refleksji dla współczesnych. A jednak nietrudno zauważyć różnicę między nimi a nami. Czy współczesny człowiek żyje w całkowitym zamknięciu, nie rozumie świata dookoła, nie potrafi kochać, a wszystko, co mówi – trafia w pustkę, zamiast do odbiorcy? Carmen, Don Giovanni i Don Pasquale są bardziej jak nośniki przeróżnych swoich wypowiedzi, niż jak faktyczne postaci, w które można uwierzyć. Jakby cały czas grali, niemal dla samych siebie – prawdopodobnie nie komunikują się z nikim, choć przecież świat wirtualny powinien im taką możliwość dawać.
Monodramy bohaterów zostały skonstruowane tak, aby narastały, ożywiały się, wzmagały – i faktycznie – to, co na pewno się w nich zmienia, to coraz bardziej eskalujący strach i szaleństwo, które prowadzi do aktu piątego. Niepokój, migające światło i (z jakiegoś powodu nieco zmieniony) fragment z „Przejrzystości zła" Baudrillarda – „[...] Grozi nam promieniowanie w próżni. Nie da się być ani sobą, ani tobą, a jedynie Tym Samym. W powieleniu skrywam w sobie wyłącznie siebie. Tak wygląda nasz współczesny kloniczny ideał – ideał mnie bez ciebie, mnie nierozszczepionego, skazanego na samopowielanie, na czyste powtórzenie." Ostatnie sceny to dziwna wymiana zdań pomiędzy Don Giovannim i Don Pasquale, w której ten drugi przyjmuje rolę Komandora i mówi uwodzicielowi, aby okazał skruchę, czego ten nie zamierza zrobić. Po raz kolejny zastanowić się można nad tym, jakie relacje zachodzą pomiędzy postaciami i jakie związki istnieją pomiędzy wypowiadanymi przez nie kwestiami – bo po raz kolejny nie wiadomo, dlaczego pojawiła się akurat taka scena. Spektakl wieńczy Carmen śpiewająca „Habanerę" – co ten utwór powinien powiedzieć widzowi o całej historii? Podczas izolacji trudniej o miłość, ponieważ to uczucie nie może funkcjonować zniewolone? Miłości nie da się przenieść do przestrzeni wirtualnej? A może miłość w całym tym współczesnym świecie jako jedna z niewielu daje jeszcze nadzieję i pomaga znaleźć wolność? Można interpretować to wielorako, ale pewnym jest, że miłość – tak samo, jak samotność – doprowadza tych konkretnych bohaterów do obłędu i szaleństwa. Trudno więc powiedzieć, czy widz chce lub czy powinien się z nimi identyfikować.
„Czy lubimy spędzać czas w odosobnieniu? Czy chcemy i umiemy pracować zdalnie? Uczyć dzieci w domu? Czy izolacja nie stała się przywilejem bogatszych, traumą samotnych lub dojmującą potrzebą osób, które na niewielkim metrażu spędzają czas ze wszystkimi domownikami?" – Właśnie do takiej refleksji zaprasza Krzysztof Cicheński na pierwszych stronach książki programowej. Nie jestem pewna, czy spektakl pomaga się nad tym zastanowić. „Powyższe problemy sprowokowały wyobrażenie Carmen, Don Giovanniego i Don Pasquala pozbawionych relacji z innymi postaciami." Codzienne udręki większości ludzi XXI wieku zostają zestawione z perypetiami fikcyjnych jednostek szczególnych. Problemy popularne splatają się z historiami wprost z oper XVIII i XIX wieku. Dlaczego? Może się wydawać, że ciężko to jakoś połączyć i chyba faktycznie tak jest. Spektakl stanowi ciekawie sklejony, choć niespójny kolaż trzech dzieł, minimalistycznej scenografii przywodzącej na myśl filmy o przyszłości i fragmentów pięciu książek, które – odczytane przez syntezator głosu sugerują nową interpretację rozterek bohaterów. A wszystko to na tle współczesnej sytuacji globalnej. Akcent science-fiction, Internetu i sztucznej inteligencji zostaje potraktowany pobieżnie, zasugerowany prostymi skojarzeniami – syntezator mowy, zakłócenia dźwięku i towarzyszące mu mruganie świateł, które ma chyba oznaczać awarię lub przeciążenie.
Temat, który w spektaklu jest na wierzchu to właśnie tytułowa izolacja, choć pojawia się ona tam głównie ze względu na zamknięcie postaci w trzech osobnych boksach. Twórcy podejmują temat, który – choć bardzo świeży – jest już mocno wyeksploatowany, dlatego ciężko powiedzieć, czy spektakl wnosi coś odkrywczego pomiędzy tak liczne dyskusje o „nowej rzeczywistości" i czy daje jakąkolwiek odpowiedź na to, jak w owej rzeczywistości żyć. Na pewno jest realizacją, jakich mało i swego rodzaju eksperymentem otwartym, którego wynik nie został w pełni zarejestrowany – eksperyment trwa w naszych domach, kiedy na małych ekranach doświadczamy seansu.