Lubię, jeżeli teatr ma wiele twarzy

rozmowa z Rudolfem Zioło

Rozmowa z Rudolfem Zioło, przeprowadzona w Teatrze Śląskim w dniu 4 października 2007 r.

Tomasz Klauza: Zaraz po studiach wyjechał Pan do Leningradu, gdzie w latach 1977 - 82 miał Pan okazję być uczniem Lwa Dodina i Georgija Towstonogowa. Był Pan także asystentem Erwina Axera, który reżyserował "Nasze miasto". Już wtedy był on legendą - miał wówczas na koncie zarówno "Karierę Arturo Ui", jak i "Tango". Jak wspomina Pan współpracę z autorem tomu "Z pamięci"?

Rudolf Zioło:
Ktoś mądry, artysta i wspaniały człowiek. Pamiętam taką chwilę, kiedy całą gażę reżyserską, którą dostawał, razem z Ewą Starowieyską chcieli oddać mnie. Oczywiście, nie zgodziłem się, ale ten gest był ważnym gestem. A pożytki artystyczne tego spotkania polegały na tym, że miałem okazję poznać bliżej kilku wybitnych aktorów z BDT. Lebiediew, Basiłaszwili - ludzie, których widziałem tu, w "Historii konia" Towstonogowa w Polsce. Ciekawość tamtej wirtuozerii aktorskiej to był motyw wyjazdu. Co było ciekawego w szkole, to podglądałem, miałem indywidualny tok. Ale nie byłem uczniem w klasie Towstonogowa, bo on prowadził inną, a Dodin onegdaj prowadził kurs aktorski, nie reżyserski. A więc podglądałem, interesowałem się, zbierałem materiały treningowe.

Jednym z Pana pierwszych krakowskich przedstawień była "Republika marzeń" według Brunona Schulza. Jak poradził Pan sobie z przedstawieniem na scenie tego oniryczno - fantastyczno - mitycznego świata? Dlaczego akurat takie mało znane opowiadanie, a nie na przykład coś ze "Sklepów cynamonowych"?

To były "Sklepy cynamonowe", tylko ochrzczone "Republiką marzeń" - jako główna idea pamięci i tęsknoty do czegoś czystego, bardzo barwnego. Takie zaproszenie do wycieczki w czasy arkadyjskie. W przestrzeni, która buduje światopogląd i która jest źródłem wszelkich inicjacji - i tych, że tak powiem, quasi - filozoficznych, i tych erotycznych, a także daje szansę nabycia umiejętności czytania charakterów ludzi. W tej oniryce schulzowskiej odsłania się bardzo fascynująca perspektywa poznawcza, która buduje wiedzę o człowieku. To jest nawet chyba terapeutyczna proza. W tym naszym przedstawieniu wszystko było powodowane głodem dziecka. Dziecka w różnym wieku - było dwóch Józefów. Najważniejsza była potrzeba wskrzeszenia ojca, rekonstrukcja czasu z ojcem i próba lekcji, jak sobie radzić w przypadku wyroku, bycia skazanym na śmierć. To była heretycka, fascynująca wykładnia ojca, który ucieka przed chorobą w różne obszary wolności, będąc skazanym na fizjologiczny koniec. Pochwała wyobraźni, która jest ucieczką od tego, co nieubłagane. Siła wyobraźni i poezji jest dowodem zwycięstwa ducha nad fizjologią, nad materią.

W rozmowie z "Rzeczpospolitą" w 1996 roku powiedział Pan, że teatr powinien drażnić, stawiać trudne pytania i dawać gorzkie odpowiedzi. Skojarzyło mi się to z wypowiedzią Nikołaja Kolady, który twierdził, że teatr musi człowiekiem potarmosić, rzucić nim o ścianę. Czy m.in. ta zbieżność stanowisk obu Panów w patrzeniu na teatr sprawiła, że sięgnął Pan po "Merylin Mongoł"?

Chyba tak. Tego rodzaju gest polegał na tym, żeby wycofać się z życia w sztuce i zobaczyć wielki dramat w nieatrakcyjnej, blokowej przestrzeni. Podnieść ten dramat na miarę ducha Dostojewskiego i Czechowa, który się tlił, w tekście Kolady. Dla mnie to nie była - tak, jak to grano często - tylko sztuka o apokalipsie miejskiej, biedzie i degrengoladzie, ale o apokalipsie wewnętrznej, która zdaje się być o wiele ważniejsza niż te kataklizmy. Ta agonia wnętrza wymagała takiego ideowego naznaczenia przedstawienia, tej materii quasi - werystycznej czy realistycznej.

6 października premiera "Wesela". To już Pana druga realizacja dramatu Wyspiańskiego. Czym to przedstawienie będzie się różnić od tego sprzed dwóch lat z Teatru Wybrzeże?

Chociażby tym, że właściwością polskiej historii, a na pewno ostatniego półwiecza, jest bardzo szybko działający zegar. Miele wszystko: zmienia system, władzę, a i cywilizację, kulturę. Onegdaj jeszcze wtedy można było odwoływać się do pamięci duchowej, Papieża chociażby. Żywsza i nie splugawiona wydawała się też legenda "Solidarności" - teraz wszystko jest rozhandlowane, rozszulerowane. A więc nie sposób byłoby zrobić takie samo przedstawienie. To jest bardziej gorzkie i bardziej lustrzane niż tamto. I bardziej naznaczone pamięcią historii w tym quasi - obrzędzie narodowym, który nie jest zamknięty w ścianach. To nie jest "raz dokoła" w zamkniętym kręgu czy w zamkniętym pomieszczeniu, ale "raz dokoła" w walcu historii. To jest bardziej wesele historii, bal historii, taki kontredans historii niż zaczarowany przez Wyspiańskiego krąg krakowski. Reszta jest do rozpoznania.

Niedawno Łukasz Drewniak podsumowywał dotychczasowe realizacje "Wesela" - począwszy od lat 90., a kończąc na roku 2007. Oprócz Pańskiego przedstawienia była tam mowa o dwóch spektaklach, które narobiły sporo zamieszania w naszym światku teatralnym. Piotr Cieplak do tekstu Wyspiańskiego dodał Rospudę, tekst Michnika o lustracji i wiersze Świetlickiego. Michał Zadara z kolei umieścił akcję w toalecie, gdzie królowały wódka, seks i narkotyki. Jaki jest Pański stosunek do tego typu uaktualnień tekstu Wyspiańskiego?

Lubię, jeżeli teatr ma wiele twarzy. Jest Światowidem, a nie wzorcem jednym, do którego się powinno dążyć. Każde poszukiwanie możliwości innego oglądu tekstu, jego otwarcia służy żywotności gatunku. Jestem bardzo demokratyczny. Michał zresztą był na moim seminarium, które poświęcone było "Weselu" właśnie przez dwa semestry studentem. I namawiałem ich wszystkich do ryzyka, do osobistego czytania z własnych uczynków, z własnej pamięci. Jeżeli Pan oczekiwał ode mnie reakcji akademika, to się Pan nie doczeka (śmiech).

Na koniec chciałbym zapytać o polski dramat najnowszy. Wystawiał Pan już Harrowera, Koladę, a nawet Bułgara - Bojczewa. Natomiast nowy polski dramat - niekoniecznie. Czy to znaczy, że nie znalazł Pan jeszcze jakiegoś tekstu godnego uwagi, wartego wystawienia na scenie?

Nigdy nie szukałem. A poza tym mam pociąg do klasyki. A te teksty krajów ościennych, że tak powiem, czy z dawnego podziału Europy pochodzące, budzą taką ciekawość, jak tam się objawia ta systemowa zmiana, o czym oni gadają, na ile są bliscy, na ile dalecy. Ale będę szukał jakiegoś polskiego tekstu współczesnego (śmiech).

Rudolf Zioło

Nazywa się go poetą teatru, artystą metafizycznym. Poprzez swoje spektakle szuka odpowiedzi na pytania egzystencjalne, najważniejsze i ostateczne. (T. Śl.)

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
6 października 2007
Portrety
Rudolf Zioło

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia