Lubię teatr - ze stolikiem i kawą

Rozmowa z Grzegorzem Eckertem

Wszystko kręci się jednak dookoła teatru. Często to powtarzam, ale są dla mnie ważne te „dwie nogi": jedna w Ateneum, w teatrze, czy przy projektach, a druga na uczelni. Współpraca z ludźmi jest dla mnie bardzo istotna, cenię ją sobie, tę wymianę energii i poglądów z nowymi pokoleniami, bo samemu można na tym bardzo skorzystać. Nowe spojrzenie na świat, nowe spojrzenie na rytm, w końcu to muzycy, a dla mnie rytm w teatrze jest bardzo ważny. Lubię pojechać gdzieś i pozwiedzać jakieś miasta, wspinać się na skałki, zjechać na tyrolce w parku linowym.

Z Grzegorzem Eckertem – laureatem "Nagrody Dziennika Teatralnego im. Zbigniewa Grucy dla młodego aktora", za nadzieję na teatralne mistrzostwo – rozmawia Ryszard Klimczak z Dziennika Tetralnego.

Ryszard Klimczak: Jaki był pana pierwszy kontakt z teatrem?

Grzegorz Eckert: Urodziłem się w Kołobrzegu, wychowałem w Koszalinie, a to było zdaje się w Teatrze Syrena w Warszawie. Nie pamiętam tytułu spektaklu, ale pamiętam, że w drugim akcie zjeżdżał jakiś ogromny ptak - taka makieta - i on wylatywał i chował się, a chował się tak niefortunnie, że ciągle widać mu było kawałek dzioba. Cały czas się zastanawiałem, dlaczego on się nie chowa do końca. Potem chyba operetki były czasem grane, takie mniej lub bardziej koncertowe wykonania w Teatrze Dramatycznym w Koszalinie i tam też chodziłem sobie podziwiać. Taki był mój pierwszy kontakt z teatrem.

A tak na poważniej?

- Było takie Studio Artystyczne Poezji i Piosenki w Miejskim Ośrodku Kultury w Koszalinie; prowadziło je małżeństwo aktorskie Krzysztof i Halina Ziembińscy. Magiczny czas. To jest ciekawa historia, ponieważ Krzysztof Ziembiński, który zagrał sporo dużych ról i w Białymstoku, i w Olsztynie, taki tułacz, był synem Zbigniewa Ziembińskiego, uważanego za ojca współczesnego teatru brazylijskiego. Sam kształcił się u Zofii Małynicz, czy Zelwera, a potem nam opowiadał teatr. Wprawdzie opowiadał o takim teatrze, jakiego już właściwie nie ma - z szewcem męskim, damskim, perukarzem... Nam się wydawało, przez te „szklane domy", że jesteśmy połączeni z tymi wielkimi. To było pierwsze poważniejsze spotkanie z teatrem. Klasycznie dosyć, tak mi się wydaje. I jakoś naturalnie potem poszło – szkoła, teatr.

Kiedy powstał pomysł na życie zawodowe?

- Właśnie w czasach liceum to się zaczęło.

Zanim zdecydował się pan na szkołę, kim chciał być w teatrze? Od razu aktorem?

- Tak, tak. Rysować nie umiem, komponować też nie, więc wyszło, że aktorem chyba najprościej.

W którym roku przystąpił pan do egzaminów?

- To było w 2004.

A jak pan go wspomina? Czy to tylko były konsultacje?

- Z tym się wiąże pewna anegdota, bo pojechałem do Białegostoku na konsultacje i szukałem tej szkoły. Już trochę znałem miasto, bo wcześniej czasem tam bywałem, ale jakoś nie umiałem jej znaleźć. Zaczepiłem więc jakąś panią i zapytałem o drogę, po czym okazało się, że przez lata była garderobianą w teatrze. Ot, taki przypadek. Wszedłem do szkoły, a tam wszędzie siwo, bo wszędzie się paliło, w salach, na korytarzach, takie czasy były; wtedy stwierdziłem, że to jest szkoła dla mnie. I już tam zostałem. Potem zakazali palenia, a teraz to już nie jest taka dobra szkoła (śmiech). Jakoś tak się potoczyło, że w sumie niedługo tam byłem, bo już w zasadzie na czwartym roku, kiedy robiliśmy dyplom z Pawłem Aignerem „Johan Padan odkrywa Amerykę" Dario Fo, miałem za sobą pierwszy dyplom w Teatrze Maska w Rzeszowie. To była „Salome" Oskara Wilde'a, reżyserował Oleg Żiugżda.

Jak długo był pan w Rzeszowie i co pan tam zrobił interesującego?

- We wrześniu 2007 roku była premiera „Salome", a ostatnią premierę zrobiłem na początku sezonu 2010/2011. To był spektakl „Tymoteusz wśród ptaków" w reżyserii Andrása Veresa i grałem tam Kurę. Dostałem bardzo dobre recenzje. (śmiech) Żiugżda powiedział mi później, że „gdyby nie Kura, to byłaby bzdura". Nie zgadzam się z tym, ale było mi bardzo miło. To był bardzo dobry spektakl, taki ciepły, pluszowy - w pozytywnym znaczeniu - czy może bardziej aksamitny.

Najwięcej ról w jednym spektaklu miał pan chyba w „Johan Padan odkrywa Amerykę"? Około pięciu postaci.

- Tak, grałem między innymi Kolumba i Wodza Kociumbów, to było zabawne, ale z perspektywy czasu widzę jak ciężko jest się skupić w takim spektaklu, kiedy trzeba wykreować kilka charakterów. Takie mam odczucia.

Czy jeszcze coś istotnego zrobił pan w Masce?

- Na pewno Jokanaan w „Salome" był ważny, bo był pierwszy i nie była to łatwa rola. Ale efektowna, wiłem się ukrzyżowany na wielkiej kracie (śmiech)

A jakich reżyserów tam mieliście?

- Był Oleg Żiugżda, András Veres, Arkadiusz Klucznik... Ja tam miałem dużo zastępstw.

Czyli tak uniwersalnie pana traktowali? Ma pan takie możliwości, że może pan wskoczyć w rolę i już w niej być?

- To naturalnie wychodziło, że jak ktoś odchodził, trzeba było zrobić zastępstwo. Jak sobie tak liczę, byłem w Rzeszowie w zasadzie trzy i pół roku, ale mam poczucie, że tam się wszystko zaczęło na dobre. Tam też podjąłem współpracę z uniwersytetem, prowadziłem koło teatralne dla filologii polskiej, nazywało się „S.T.O.S." i zrobiliśmy jedną premierę „Babe" na podstawie „Zbrodni serca" Beth Henley. Zaczęło się od jakiegoś mojego wykładu o teatrze lalek; jakoś potem mnie znaleźli i zostałem na rok. Było to ważne, bo droga pedagogiczna również jest dla mnie istotna - już od kilku lat uczę na Akademii Muzycznej w Katowicach. A do Rzeszowa zawsze wracam trochę tak, jak do domu.

A co potem się działo z panem? Kiedy pan przeszedł do Ateneum?

- To było 2011 roku. Najpierw z Marcinem Jarnuszkiewiczem robiliśmy „Daleką podróż Andersena", a później w „Kopciuszku" w reżyserii Jacka Popławskiego grałem Królewicza. Wtedy już na dobre zacząłem pracować.

W jakich okolicznościach przeszedł pan do Katowic?

- Muszę z przykrością stwierdzić, że za żoną. Oczywiście trochę sobie żartuję. Żonę poznałem w Rzeszowie, ale ona jest stąd, z Katowic. Jest muzykiem, z wykształcenia rytmiczką i dyrygentką chóralną, komponowała też trochę dla teatrów, dla Maski i krakowskiej Groteski. Na stałe pracuje w szkole muzycznej, a razem pracujemy na Akademii.

Pan gra na jakimś instrumencie?

- Kiedyś miałem epizod w szkole muzycznej popołudniowej z fletem poprzecznym.

Tutaj rozpoczął pan od „Dalekiej podróży Andersena" i tak się zaczęło. Co w takim razie zrobił pan w Katowicach, czym chciałby się pan pochwalić?

- Na pewno pierwsza premiera była ważna, bo to był zupełnie inny rodzaj teatru i spotkanie z nieprzeciętnym człowiekiem. Jarnuszkiewicz był od pewnego czasu bardzo refleksyjny. Jego teatr wymagał, przede wszystkim ode mnie, dużo cierpliwości, podporządkowania się obrazowi, czy wizji plastycznej, a nawet rytmicznej. W bardzo specyficznym tempie wszystko się toczyło i trzeba było temu zaufać. Podobna sytuacja zdarzyła się, gdy Janusz Ryl-Krystianowski robił „Szczurołapa" – zbliżona forma kontaktu aktora ze spektaklem.

Tak, to się przenosi także dość dobrze na widza. Pamiętam też „Serce" z 2013 roku.

- Tak, tam z kolei były świetne lalki, bardzo dobre do animowania, a to się rzadko zdarza. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że będą ciężkie, trudne do animacji, a były bardzo plastyczne. Projektowała je Katarzyna Proniewska-Mazurek, wyglądały jak z Beksińskiego. To były lalki stolikowe i ich połączenie z żywym planem dało dość ciekawy spektakl. Jednym z ważniejszych przedstawień dla mnie w tym teatrze był „Tylko jeden dzień" w reżyserii Bogdana Nauki. Tam grałem Lisa i to jeden z tych spektakli, które się „robią same"; taka była atmosfera pomiędzy ekipą i reżyserem, taki feeling. Bardzo dobrze to się grało. No i ostatnia premiera – „Łysek z pokładu Idy" w reżyserii Konrada Dworakowskiego, też bardzo ważna.

Właśnie dzięki niej zwróciliśmy na pana uwagę, bardzo dobra rola.

- Właśnie za nią dostałem nominację do Złotej Maski w ubiegłym roku. To jest też jeden ze spektakli, które „robią się same" – w dobrym tego słowa znaczeniu. Jakoś ten świat jest tak skomponowany, że nie zgrzyta, nie trzeszczy w szwach. Mimo że sam tekst jest taką trochę ramotą. Wszystko po kolei naturalnie z siebie wynika.

Grał pan też w „Kordianie", to był chyba Doktor?

- Tak, to była bardzo dobra „dyrektorska" rola. Z kolegów się tam lało, chodzili w tych wielkich formach owadów z gąbki, a ja się przechadzałem z fletem dookoła.

Czy to był jedyny raz, kiedy używał pan instrumentu podczas spektaklu?

- Tak, chyba tak. Trochę w „Biegnijcie do szopki" graliśmy, ale to były innego rodzaju instrumenty.
„Kordian" był jednak zupełnie inny, to było spotkanie z nową dla mnie formą reżyserii. Reżyserzy są różni. Widać, którzy byli lub są aktorami, a Jakub Roszkowski to taki trochę reżyser-inżynier. Jest bardzo wewnętrznie poukładany, i tak układając, prowokuje.

Z kim się panu najlepiej pracowało?

- Z Nauką bardzo dobrze mi się pracowało, bo było trochę niezobowiązująco. Ta współpraca sama szła, bez wymuszeń, jego pomysły przeplatały się z naszymi. Dużo ich było. Z Klucznikiem bardzo lubię pracować, bo lubię teatr, że tak powiem – ze stolikiem i kawą. Wstaje się, siedzi, dialoguje, potem jest piosenka i układ. Bardzo dobrze wspominam w rzeszowskiej Masce „Małą Księżniczkę", grałem tam postać najlepszego przyjaciela przerobioną z dziewczyny.

A z kim chciałby pan pracować, z kim nie pracował wcześniej? Czy jest jakieś nazwisko, które pana ciekawi?

- Raczej nie, nie chcę teraz wymyślać na siłę. Są takie nazwiska, z którymi chciałbym ponownie się spotkać w teatrze. Na przykład z Aignerem, z którym robiliśmy dyplomowy spektakl, lubię tę jego energię. Wiem też, że tak podskórnie bardzo się na nim wzoruję, czy może czerpię z niego sposób prowadzenia zajęć w pracy na Akademii. Z Dworakowskim, bo po prostu kupuję jego świat. Widziałem „Don Kichota", którego zrobił z Grupą Coincidentia, to był świetny spektakl, naprawdę rewelacyjny, bardzo aktorski. Paweł Chomczyk też ostatnio u nas pracował, reżyserując „Wielkie gorące szybkie puff", z nim też chętnie bym się spotkał. To straszny banał, ale w każdym takim spotkaniu może być coś ciekawego, czasem praca jest bardzo mozolna, nie układa się, ale jak się kończy to się siada i uznaje, że w zasadzie nie było tak źle...

A z jakimi lalkami się panu najlepiej gra?

- Chyba stolikowymi. To jest coś takiego jak z instrumentami, które się jakby przytula, fizycznie komponuje się z ciałem. Gitara jest takim instrumentem, saksofon, klarnet, wszystkie te dęte, które się trzyma przed sobą, obejmuje. A flet na przykład wymusza postawę na baczność. Fortepian też jest taki formalny, co nie znaczy, że brak tam czułości. Z lalkami jest chyba podobnie. Bo dajmy na to taka pacynka bardziej niż kukła jest blisko ciała. Z lalkami stolikowymi jakoś łatwiej się zespolić.

Którego ze swoich lalkarskich partnerów wspomina pan najlepiej?

- Chyba Kurę (śmiech).

A na czym to polegało?

- Była to kura – czy raczej stożek, technicznie rzecz biorąc – pluszowa, z głową na sprężynie. Z nią dobrze mi się pracowało. Pluszakami w zasadzie też się bardzo dobrze animuje. Wiem o czym mówię, bo mam w domu ósemkę i często je ożywiam. Albo one same ożywają, z całą mocą jakie niesie to słowo. (śmiech) Można powiedzieć, że są pluszaki, potem długo długo nic i lalki stolikowe.

Czyli pluszak stolikowy byłby idealny?

- O tak, dokładnie. Ta Kura trochę taka była. I sam spektakl był właśnie taki dobry, pluszowy, ale nie cukierkowy czy tandetny, tylko właśnie taki ciepły.

Czy śpiewał pan w teatrze?

- Zdarzało się. Na przykład u Klucznika ciężko jest nie śpiewać, nie tańczyć. „Krawca Niteczkę" u Zbigniewa Głowackiego robiłem w ramach zastępstwa, tam było dużo fajnych piosenek Pavla Helebranda. Lubię to jeżeli jest dobrze wkomponowane w spektakl, tak samo jak z lalkami. Z drugiej strony jeżeli coś jest na siłę, to jest dramat, tragedia, tego nie lubię.

Czy ma pan jakieś marzenia reżyserskie, plany, które chciałby zrealizować?

- Gdyby nadarzyła się okazja, chętnie bym zaryzykował, zobaczył jak to wygląda z tej drugiej strony. Na Akademii Muzycznej reżyseruję spektakle dyplomowe, więc powiedzmy, jakieś doświadczenie mam. Wiadomo, że jest troszeczkę inaczej, inny zespół i inne zaplecze teatralne, nie tak komfortowo jak w teatrze, powiedziałbym. Ale sama praca jest w zasadzie dosyć podobna, są podobne wyzwania, staramy się prowadzić rolę, przy czym trzeba aktorstwo połączyć z warstwą wokalną, bo taka jest specyfika wydziału. Ostatnio zrealizowaliśmy na przykład „Awanturę w Chioggi" Goldoniego, najpierw była premiera internetowa z wiadomych względów, a później udało nam się zagrać dla publiczności. Wcześniej zrobiłem „Dom Bernardy Alba" Lorki też na Akademii. Praca ze studentami jest bardzo ważna dla mnie, staram się to poważnie traktować.

Gdyby ktoś zapytał „Chciałbym, żeby wyreżyserował pan coś w moim teatrze". Czy ma pan przygotowane coś takiego?

- To wszystko zależy od sytuacji. Jest dużo marzeń, ale niektóre są skryte. Bardziej interesują mnie klimaty, w które chciałbym iść.

Jakie to są klimaty?

- Nawiążę trochę do tego, co mówiłem wcześniej, taki teatr ze stolikiem i kawą - siedzą i rozmawiają. Problemy niby błahe, gdzieś tam tkwiące w każdym człowieku zadry, których w zasadzie w ułożonym świecie nie widać, ale w pewnym momencie dzieje się coś, co przelewa czarę goryczy. Wtedy drobiazgi urastają do rangi wielkich problemów, niemal jak z greckich tragedii. I to w różnym wymiarze, różnym zakresie. W „Albie" Lorki jest coś takiego. Wspominałem, że w Rzeszowie robiłem ze studentami „Zbrodnie serca", tam też jest jakiś poukładany świat, nagle coś się wydarza, struna pęka i główna bohaterka podejmuje dość dramatyczne próby zwrócenia na siebie uwagi. To uruchamia całą lawinę relacji rodzinnych pomiędzy siostrami. Jest to jakby teatr mieszczański, ale to teatr który ogólnie bardzo lubię. Problemy w relacjach z rodzicami, które odzywają się po latach, syn-matka, syn-ojciec, między członkami rodziny, trudne miłości, także platoniczne, siostrzane. Chodzi za mną od jakiegoś czasu pewne skandynawskie opowiadanie o przeżywaniu straty. Takie bliskie relacje i zadry, które gdzieś tam uwierają. To mnie interesuje.

Jakie pan ma zainteresowania pozateatralne?

- Wszystko kręci się jednak dookoła teatru. Często to powtarzam, ale są dla mnie ważne te „dwie nogi": jedna w Ateneum, w teatrze, czy przy projektach, a druga na uczelni. Współpraca z ludźmi jest dla mnie bardzo istotna, cenię ją sobie, tę wymianę energii i poglądów z nowymi pokoleniami, bo samemu można na tym bardzo skorzystać. Nowe spojrzenie na świat, nowe spojrzenie na rytm, w końcu to muzycy, a dla mnie rytm w teatrze jest bardzo ważny.
Lubię pojechać gdzieś i pozwiedzać jakieś miasta, wspinać się na skałki, zjechać na tyrolce w parku linowym.

Gdzie pan ostatnio był?

- Ostatnio byłem w Budapeszcie. Piękne miasto, ładne, szerokie, jasne, duże przestrzenie. Ogromne wrażenie na mnie zrobiło. Lyon jest piękny. I małe polskie miasteczka. Zawsze się zastanawiam „Co ci ludzie tam robią?", życie tak normalnie płynie, świeże powietrze. Lubię taką prowincję. Przestrzenie na prowincji są podobne do moich ulubionych przestrzeni w teatrze.

Teraz już się tego nie zobaczy, ale jak kiedyś chodziłem po górach, to widziałem takie obrazy: stareńka drewniana chata i w oknie stał taki mały chłopiec, około siedmioletni i patrzył na przechodzących ludzi. To było bardzo dojmujące, że jego jedyną rozrywką było oglądanie tych turystów. I zastanawiałem się kim on będzie, jakim człowiekiem? Co nie znaczy, że gdzieś tam jest skreślony, jednak w tym wiejskim klimacie, z tymi obyczajami, nie ma żadnej stymulacji umysłowej.

- Taka bliskość życia tam jest.

Prostota wręcz.

- Ja z kolei mam takie wspomnienie z czasu, jak się w szkole siedziało od rana do wieczora, niemal więzienny rytm dnia. Kiedyś zdarzyło mi się z kolegą wrócić do domu wcześniej i stałem sobie tak na balkonie i dotarło do mnie, uderzyła mnie ta proza życia - ludzie po prostu przychodzili do domów. Wstajemy, odprowadzamy dzieci do przedszkola, jedziemy do pracy - w większych miastach też można znaleźć tę prostotę, o której pan mówi... A tam na prowincji to rzeczywiście czas płynie trochę inaczej i zawsze, jak wjeżdżam na Podkarpacie, w okolice Rzeszowa, mam skojarzenia z tym motywem muzycznym Shire z „Władcy Pierścieni".

To są jakieś odniesienia do Kołobrzegu?

- Nie, Kołobrzeg to jest w zasadzie dla mnie obce miasto, ja się tam tylko urodziłem z przyczyn logistycznych, że tak powiem. Wychowałem się w Koszalinie.

Czy Ateneum to jedyny teatr, z którym pan współpracuje?

- Miałem dosyć długi epizod z Teatrem Bez Rzędów w Krakowie, który założył mój kolega – Lech Walicki, na stałe aktor Groteski. Zrealizowaliśmy tam dużo premier, często inspirowanych Mrożkiem, które też były dla mnie dosyć ważne. Z ciekawszych rzeczy, robiliśmy dramat podkarpackiego twórcy, poety – Jana Tulika. To spektakl „Kontynenty" – o wolności, taki w stylu Mrożka. Była też sztuka inspirowana „Opowieściami o zwyczajnym szaleństwie" Petra Zelenki, tam grałem między innymi Matkę, też ważną dla mnie rolę i chyba dość dobrze odebraną. To była czysta forma aktorska – bez sukienki (śmiech), graliśmy w trzy osoby. Nazywało się to „Manekin w Krakowie" i mieliśmy po dwie postaci, mnie przypadła rola przyjaciela głównego bohatera i właśnie jego matki.

Od kiedy Teatr Bez Rzędów funkcjonuje?

- Od 2008, jeżeli mnie pamięć nie myli.

Czy zagrał pan kiedyś w spektaklu bez rekwizytów? Bez lalek?

- No tak, zdarzyło się chociażby tutaj w Ateneum w „Łysku...". W „Tylko jednym dniu" było natomiast świetne użycie lalek w typowo żywoplanowym spektaklu, bo tam dwaj kloszardzi znajdują te lalki na śmietniku i korzystając, że one gdzieś tam są - wewnątrz ich świata - odgrywają rodzajową scenę z życia jakiegoś małżeństwa, po prostu historia w historii, teatr w teatrze. W „Stanie stabilnym" w reżyserii Tadeusza Łomnickiego w Teatrze Bez Rzędów też nie ma lalek. To moja ostatnia premiera. Myślę, że teraz musiałbym być zapytany, w którym przedstawieniu grałem z lalkami, bo chyba paradoksalnie nie było tego aż tak dużo. Było sporo takich spektakli, w których lalka jest jak rekwizyt, co wcale nie jest dobre, chyba, że rzeczywiście uzasadnione w inscenizacji. Dla mnie cała magia zawiera się właśnie w spójności i konsekwencji tworzonego świata. A same lalki mogą być w różnych jego miejscach. Na przykład w „Sercu" była taka zasada, że facet opowiada, a za jego plecami „dzieją się" retrospekcje z lalkami właśnie. W „Salome" też wszystkie postacie były lalkami, tylko Prorok był prawdziwy. To także rozumiem jako jakiś znak.

Czasem lalka jest pierwszoplanowa i to nie ulega wątpliwości, a czasem człowiek, który nią animuje, jest właściwą postacią i to rozumiem. Ale to zależy od podejścia.

- A czasem pomysł jest dobry, koncepcja, a wykonanie fatalne. (śmiech) To zależy też od okoliczności.

Dziękuję za rozmowę.

__

Grzegorz Eckert - absolwent białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, od 2011 roku jest aktorem Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. Wcześniej występował na scenie Teatru MASKA w Rzeszowie. Współpracuje z krakowskim Teatrem Bez Rzędów, a także – jako pedagog – na Wydziałach Wokalno-Aktorskim oraz Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.
Jest aktorem wszechstronnie utalentowanym i bardzo twórczym. Inteligentnym artystą, świadomym wagi słowa, ale i ciszy czy niespiesznego dziania się na scenie. Reżyserzy lubią z nim pracować. Jest też artystą uważnie słuchającym i reagującym na partnerów scenicznych.
Od kilku lat fascynuje go również reżyseria. Warto wspomnieć choćby o „Awanturze w Chioggi" Carla Goldoniego – bardzo udanym spektaklu dyplomowym zrealizowanym ze studentami katowickiej Akademii Muzycznej.

 

Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
29 września 2021
Portrety
Grzegorz Eckert

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia