Lubię tragiczne role
rozmowa z Marianem DziędzielemNie schodzi od kilku lat z kinowego ekranu, ale twierdzi uparcie, że wcale nie jest na topie. MARIAN DZIĘDZIEL uważa, że po prostu ma dobry czas. Pojawia się na czerwonych dywanach, ale wciąż mówi o sobie "aktorzyna z Krakowa".
Jaki wiersz recytował na egzaminie do PWST, kim była Nina ze "Stawki większej niż życie" i dlaczego musiał tyle czekać, by się o nim mówiło "popularny" - w rozmowie z Markiem Lubasiem-Harnym zdradza Marian Dziędziel
Niedawno otrzymał Pan Złotą Kaczkę, nagrodę czytelników tygodnika "Film", jako najlepszy aktor sezonu 2009/2010. W Teatrze Słowackiego idzie "Makbet", w którym reżyser specjalnie dla Pana przerobił rolę Odźwiernego, pozwalając Panu na dużą improwizację. Wielu aktorów w Pana wieku robi już bilans całości, a Pan jest na fali. Co Pan takiego w sobie ma?
- Bo ja wiem? Chyba za mało zrobiłem wcześniej.
Może ma Pan w sobie tyle siły, bo jest Pan Ślązakiem?
- To prawda, że Ślązacy to twardy naród. To nie znaczy, że nie lubią czytać książek, chodzić do teatru czy opery. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy dorastałem, kwitł na Śląsku ruch amatorski, działały wiejskie i robotnicze chóry, zespoły teatralne. To mnie kształtowało.
Nie myślał Pan, żeby zostać górnikiem?
- Raz tylko zjechałem na dół do kopalni i już wiedziałem, że to nie dla mnie. Pomyślałem: "rany boskie, tylko nie to!".
Do liceum podobno dojeżdżał Pan kawał drogi z rodzinnych Gołkowic na rowerze?
- No, niezupełnie. Na rowerze tylko trzy kilometry do stacji kolejowej w Godowie. Potem do Wodzisławia czterdzieści minut koleją, taką ciuchcią. I jeszcze dwa kilometry od pociągu do liceum piechotą. Nic nadzwyczajnego, mój ojciec i inni mężczyźni ze wsi przez wiele lat dojeżdżali tak codziennie do kopalń. Dopiero kiedy byłem w trzeciej klasie liceum, zaczął jeździć do nas na wieś "autobus" przerobiony z ciężarówki. W tym liceum miałem szczęście trafić na wspaniałą polonistkę, panią Annę Musiolik, która nas zabierała do teatru i opery. Można powiedzieć, że ojciec i pani Musiolik zaszczepili we mnie bakcyl aktorstwa.
To prawda, że na egzaminie do krakowskiej szkoły teatralnej recytował Pan "Bagnet na broń" Broniewskiego po śląsku?
- Także "Stepy akermańskie" i inne utwory. Mówiłem po polsku, ale wychodziło po śląsku: "Patrzą w niebo, gwiazd szukom...".
Jakim cudem więc Pana przyjęli?
- Może nie chcieli się pozbawić takiego oryginała. A może uznali, że mimo tego mojego akcentu coś ze mnie da się zrobić.
Mówi się, że środowisko krakowskie jest zamknięte w sobie, niezbyt przychylne dla przybyszy. Trudno było?
- Przeciwnie, od pierwszego dnia czułem się w Krakowie jak u siebie, w dużym stopniu dzięki kolegom z roku.
Nie zatęsknił Pan do rodzinnych stron?
- Pamiętam jedną taką chwilę, wkrótce po dyplomie. Miałem już umowę z Teatrem Słowackiego, musiałem jeszcze tylko wyjechać na szkolenie wojskowe. Szedłem na dworzec i koło poczty głównej przyszedł taki moment refleksji: "To ty już nigdy nie wrócisz do Gołkowic...". Wcześniej ani potem o tym nie myślałem. Zrozumiałem, że teraz mój dom to Kraków.
Znam pewną panią, która wraz z koleżanką zaliczyła kilkanaście spektakli śpiewogry "Janosik, czyli na szkle malowane", bo w tym przedstawieniu Pan grał Janosika na zmianę z Tadeuszem Hukiem. Jej koleżanka kochała się w Huku, ona w Panu, a chodziły razem.
- Nie od razu grałem Janosika. Zastępowałem pana Huka dopiero kiedy skręcił kostkę. Ale, jak rozumiem, chciał pan przez to powiedzieć, że obaj mieliśmy szczęście do kobiet?
Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.
- Zestarzałem się i zostałem nestorem, choć nie bardzo lubię ten tytuł
A jeśli chodzi o szczęście do krytyków?
- Nie mogłem narzekać. Debiutowałem w roku 1969 w "Złotej czaszce" Słowackiego i już wtedy, po premierze, pojawiła się w miesięczniku "Teatr" bardzo pochlebna dla mnie recenzja.
Naprawdę duży sukces przyszedł dopiero prawie czterdzieści lat później... Bo dzisiaj sukces, a zwłaszcza popularność, dają film i telewizja. Nie narzekam, w teatrze też trochę pograłem.
Pamięta Pan swoją pierwszą rolę filmową?
- Niewielka rólka w "Stawce większej niż życie", w odcinku "Liść dębu". Byłem na drugim roku studiów. Zagrałem młodego partyzanta i do jednej kwestii robiłem siedem dubli, bo zamiast "Janka" mówiłem "Nina". Tak mi jakoś ta Nina weszła w głowę, choć żadnej Niny nie znałem.
Później przyszło wiele innych ról. Jednak Pana "śląskość" nie została chyba dostatecznie wykorzystana przez film?
- Może i dobrze, że nie zaszufladkowano mnie jako aktora "śląskiego", choć trochę w "śląskich" filmach grałem. Na czwartym roku studiów Kazimierz Kutz dał mnie i kolegom szansę zaistnienia na planie w "Soli ziemi czarnej" i "Perle w koronie". Nic wielkiego, trzeba było powiedzieć jedną, dwie kwestie i pokrzyczeć po śląsku, ale dla młodego aktora współpraca z Kutzem była przeżyciem. Po latach wystąpiłem u niego w filmie "Śmierć jak kromka chleba". Potem były telewizyjne sagi śląskie, a w zeszłym roku zagrałem jedną z głównych ról w filmie "Kret", który również nawiązuje do wypadków w kopalni Wujek.
Wcześniej jednak było "Wesele", a potem "Dom zły", dwa filmy, które zrobiły z Pana gwiazdę, oba w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Trafił Pan na "swojego" reżysera?
- Rolę gospodarza w "Weselu" napisał dla mnie, więc w jakimś sensie mogę powiedzieć, że to "mój" reżyser. Mamy z sobą "fazę", czyli dobry kontakt. Jednak w swoim życiu współpracowałem z wieloma wspaniałymi reżyserami.
Dziabas z "Domu złego" jest już straszny. Lubi Pan grać złe postaci?
- Powiedziałbym raczej, że tragiczne. Takie postaci trzeba się starać obronić i to jest fascynujące. Proszę pamiętać, że akcja "Domu złego" toczy się u schyłku epoki Gierka i w stanie wojennym. Ci ludzie są tacy, jak czasy, w których wypadło im żyć.
Nie znamy jeszcze "Kreta", najnowszej produkcji, w której zagrał Pan jedną z głównych ról. Jak słychać, fabularny debiut Rafaela Lewandowskiego to także poważny film, dotykający polskich spraw.
- To przede wszystkim film o relacjach ojca i syna, którego gra Borys Szyc. Ojciec, były działacz górniczej Solidarności, został oskarżony przez ubeka o to, że w stanie wojennym współpracował z SB. Syn jest ożeniony z córką górnika zabitego podczas strajku. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale mój bohater, jeśli coś tam podpisał, zrobił to dla ratowania najbliższej mu osoby i rodziny. Zawarł pakt z diabłem, a w układzie z diabłem człowiek zazwyczaj przegrywa.
Od czterdziestu jeden lat pracuje Pan w tym samym Teatrze im. Słowackiego.
- Ja tylko pracuję w tym samym budynku. Grałem w tylu teatrach, ilu było dyrektorów. Każdy miał swój teatr w głowie i za każdym razem występowałem w nowym. Zespół się zmieniał, ja się starzałem i tak zostałem prawie nestorem. Nie za bardzo ten tytuł lubię, ale mam nadzieję, że koledzy i widzowie nie traktują go zbyt poważnie.
**
MARIAN DZIĘDZIEL
Nie schodzi z ekranu, ale twierdzi, że nie jest na fali. Nie narzeka. Uważa, że nadszedł dla niego dobry czas i dane jest mu grać w ciekawych filmach. Jest popularny, pojawia się na czerwonych dywanach, wciąż jednak mówi o sobie "aktorzyna z Krakowa". Nie ma w tym stwierdzeniu za grosz kompleksów, bo trudno je mieć, gdy zagrało się tak wiele teatralnych i filmowych ról. Marian Dziędziel, urodził się 5 sierpnia 1957 roku w Gołkowicach w tradycyjnej śląskiej rodzinie. Jego ojciec był górnikiem, ale pracował także jako stolarz. To dzięki niemu Marian pokochał literaturę i teatr. Szkołę teatralną wybrał dzięki niemu i polonistce. Dostał się. Związany z Teatrem Słowackiego grywał u wielu znamienitych reżyserów. Na rolę, które zrobiły z niego sławę, musiał jednak trochę poczekać (m.in. "Wesele", "Dom zły", "Kret"). Znany jest także z seriali, m.in.: "Stawka większa niż życie", "Dom", "Blisko, coraz bliżej", "Pogranicze w ogniu", "Sława i chwała", "Graczykowie", "Glina", "Oficer", "Egzamin z życia", "Kryminalni", "Na dobre i na złe", "Oficerowie", "Odwróceni", "Ludzie Chudego".