Lustro, w którym strach się przejrzeć

"Kabaret warszawski" - reż. Krzysztof Warlikowski - Nowy Teatr w Warszawie

Ostatni spektakl Krzysztofa Warlikowskiego – „Kabaret Warszawski" z jednej strony przywodzi na myśli poprzednie inscenizacje reżysera, z drugiej wprowadza element pewnego novum, dzięki któremu nabiera intensywnego kolorytu i wyrazistości. Szkoda tylko, że dotyczy to jedynie pierwszej części przedstawienia. A co się stało z drugą?

Jak żyć w świecie, w którym człowiek stanowi konstrukcję wadliwą, a otaczający nas świat bardzo łatwo może rozpaść się niczym domek z kart? Wydaje się, iż wówczas nie pozostaje nic innego, jak tylko śmiech. Nawet, jeśli jest to śmiech przez łzy. W tak postawioną tezę świetnie wpisuje się formuła kabaretu, która stanowiła bez wątpienia jeden z najlepszych elementów spektaklu Nowego Teatru w Warszawie. Dużą rolę odegrała w tym muzyka na żywo – dźwięki gitar i perkusji doskonale ożywiły spektakl i pozostawały jego mocną stroną do samego końca. Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż sami aktorzy świetnie komunikowali się z zespołem (Paweł Bomert, Piotr Maślanka, Paweł Stankiewicz i Fabian Włodarek), dzięki czemu całość przedstawienia była jednolita, spójna i miła w odbiorze. Ich współpraca sprawdziła się zwłaszcza w słynnej scenie kabaretu, w której udział wzięli wszyscy artyści występujący w spektaklu. Doskonałe wyczucie rytmu, świetne wokalne i bardzo dobrze napisane kwestie sprawiły, że publiczność nie była w stanie (a przede wszystkim nie chciała) oderwać wzroku od tego, co działo się na scenie. Jednak, choć aura kabaretu roztaczała się cały czas, to tylko w pierwszej części była w stanie olśnić i zachwycić publiczność. Później (poza doskonałą Cielecką, o której napiszę dalej) było już tylko przewidywalnie i bardzo „warlikowsko". Nie jest to bezpośredni zarzut uderzający w twórców. Jednak po tak doskonałej pierwszej części, można mieć prawo do czegoś więcej, albo przynajmniej do utrzymania wysokiego poziomu z początku. Dlatego rozczarowanie, jakie przyniosła druga część uważam za w pełni uzasadnione.

Zgodnie z założeniem twórców, dzisiejsza Warszawa przegląda się w na pozór tylko różnych rzeczywistościach. Pierwsza to republika Weimarska, w której władzę stopniowo przejmują naziści, drugą jest Nowy Jork po 11 września 2001 roku. Co łączy te dwa okresy w dziejach historii świata? Na tak postawione pytanie trudno odpowiedzieć. Pytać należy o to, co wydarzenia te wyzwalają w człowieku i do czego mogą go doprowadzić. Ile warta jest wolność i co może ją ograniczać? Zakładając (zgodnie z zamysłem twórców), że społeczna norma staje się rodzajem więzienia, a uniformizacja społeczeństw przechodzi do porządku dziennego, prawdy o człowieku szukać należy w przestrzeniach zamkniętych, do których wstęp mają tylko wtajemniczeni. Kimże jednak oni są? To oczywiście bohaterowie „Kabaretu Warszawskiego" – ludzie poszukujący, poranieni, niespełnieni i nieszczęśliwi. Jedni starają się przeciwdziałać beznadziejnej sytuacji, inni (tylko pozornie) wyrażają na nią zgodę, ale wszystkich łączy jedno – nieutulona potrzeba miłości. W taki obraz znakomicie wpisuje się postać wykreowana przez Magdalenę Cielecką, która znakomicie zmierzyła się z postacią zagubionej aktorki. Gra osobę, dla której sztuka staje się nie tylko sensem i treścią życia, ale przede wszystkim powietrzem, bez którego nie jest w stanie oddychać. Udało się Warlikowskiemu świetnie nakreślić swoisty paradoks swoich bohaterów – z jednej strony, nie potrafią żyć bez swojej sztuki, z drugiej to właśnie ona powoli ich zabija, wsączając w ich żyły truciznę wątpliwości i lęków. Cielecka doskonale zmierzyła się z postacią zagubionej aktorki, która gotowa jest po trupach dążyć do upragnionego celu – sławy, bogactwa, wymarzonego Oscara. Nic nie jest w stanie jej w tym przeszkodzić. Sama zresztą pewna jest, że tylko to może przynieść jej szczęście i spełnienie, nie tylko jako aktorce, ale też jako człowiekowi. Sposób, w jaki Cielecka porusza się na scenie potrafi zmagnetyzować każdego widza – jest eteryczna, lekka, zjawiskowa niczym nimfa. Doskonale rozpracowała swoją postać. Na czas trwania spektaklu stała się z nią tak bardzo tożsama, że trudno o niej zapomnieć jeszcze na długo po wyjściu z teatru. Towarzyszył jej oczywiście Andrzej Chyra (tu nie ma zaskoczenia), który gra bardzo poprawnie, jednak nie był w stanie dorównać swojej partnerce. To zdecydowanie Cielecka wygrała pierwszą część „Kabaretu Warszawskiego".

Aż chciałoby się napisać, że potem było już tylko gorzej, ale nie do końca można się z tym zgodzić. Było tylko przewidywalnie (poza syreną, o której później). Scenografia Małgorzaty Szczęśniak absolutnie nie zaskakuje, co okazało się chyba największym przewinieniem tego spektaklu. Aż chciałoby się zobaczyć przedstawienie Warlikowskiego w choć nieco innej scenerii! Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że Szczęśniak to naprawdę wybitna profesjonalistka swoim fachu i na pewno nie brakuje jej pomysłów. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości zostaną one zrealizowane. Zawiodła również scena Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik z Caludem Bardouile. Obawiam się, że nie tylko ja nie zrozumiałam ich tańców-wygibańców w szklanej kabinie, które następnie przeniosły się na proscenium. Były one zdecydowanie za długie, co sprawiło, że nużyły się niemiłosiernie. To był jeden z tych momentów, podczas których człowiek zastanawiał się, co właściwie tu robi i kiedy zacznie się coś dziać. Pomijam już fakt wejścia Bardouile'a do wypełnionej spadającym z góry brokatem trumny i tarzania się w niej. Owszem, o ile sam zabieg tańczenia pośród kolorowych skrawków był wizualnie ciekawy i nadawał spektaklowi interesującą widowiskowość, o tyle sam motyw trumny i tańczenia wokół niej był tak dosadny i w swej formie wyzuty z tajemnicy, że spektakl spokojnie mógłby się bez niego obejść. I choć druga część była niepomiernie słabsza od pierwszej, nie sposób nie wspomnieć o pewnym elemencie „komicznym", wyróżniającym ten spektakl. Mam tu na myśli syrenę, w którą „przeobraził się" Piotr Polak. Wisząc kilka metrów nad sceną wzbudził pośród publiczności nie tyle śmiech, co lekki uśmieszek niedowierzania. Jego akrobatyczne popisy na linie stały się formą pewnego rozluźnienia i lekkości. Zastanawiałam się tylko, w jaki sposób uda mu się zejść ze sceny – zagadkę tę pozostawiam do osobistego sprawdzenia w teatrze.

Nowy Jork po zamachach terrorystycznych z 11 września to przede wszystkim perypetie dwojga kochanków (Maciej Stuhr i Piotr Polak), którzy pomocy szukają u seksuolożki, która nigdy nie doznała prawdziwego orgazmu (Maja Ostaszewska). O ile Stuhr i Polak stworzyli dość ciekawy, ale raczej przewidywalny duet, o tyle Ostaszewska znakomicie sprawdziła się w roli niedocenianej i nieszczęśliwej kobiety. Rozedrgana, znerwicowana, a zarazem otwarta na nowe doświadczenia stworzyła, obok Cieleckiej, kolejną bardzo dobrą rolę w spektaklu Warlikowskiego. Nie należy również zapominać o Magdalenie Popławskiej i jej znakomitej kreacji „dziewczyny do towarzystwa" – poza wspaniałym ruchem scenicznym (Popławska jak mało kto ma doskonałe wyczucie własnego ciała i jego rytmu) zachwyciła „podwórkowym" akcentem i ciekawą osobowością sceniczną. Niestety za mało w spektaklu było Stanisławy Celińskiej i Jacka Poniedziałka. Poza sceną na kanapie, Celińskiej w „Kabarecie..." właściwie nie było. Z kolei do Poniedziałka należało jedynie kilka minut, podczas których wygłosił swój przejmujący monolog. Po nim usiadł pośród publiczności i kołysał się w rytm muzyki Radiohead.

Na końcu nie sposób opędzić się od pytań: czy możliwym jest stworzenie przestrzeni, w której każdy człowiek będzie mógł w spokoju żyć, a nawet tworzyć? W jaki sposób ujarzmić sztukę i sprawić, by to ona poddała się działaniu człowieka? A może należy pozwolić jej na działanie, nie zważając na konsekwencje? Jedno jest pewne – ludzie zawsze poszukiwali miłości, nawet w sztuce próbowali oddać potrzebę kochania i przekleństwo niekochania. Siłą teatralnej twórczości Krzysztofa Warlikowskiego jest nie tylko stawianie ważnych pytań, ale także tworzenie przestrzeni, w której widz sam może próbować na nie odpowiedzieć. I choć „Kabaret Warszawski" posiada parę niedociągnięć i niepotrzebnych scen, broni się jako całość, w której przegląda się nie tylko współczesna stolica Polski. Bo tak naprawdę nieważne jest, czy żyjemy w nazistowskich Niemczech, narażonym na ataki terrorystyczne Nowym Jorku, czy hipsterskiej Warszawie – problemy wszyscy mamy te same. Różni się jedynie sposób ich rozwiązywania. Ważne jest tylko zdobycie się na odwagę skonfrontowania własnego oblicza z rzeczywistością, która spoziera na nas zza lustra prawdy.

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
18 listopada 2014

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia