Madame bez kwiatów
"Madame Butterfly" - reż. Mariusz Treliński - Teatr Wielki - Opera Narodowa w WarszawieMojej analizie chciałabym poddać spektakl, który miałam możliwość obejrzeć w czerwcu tego roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. W ramach małego, osobistego uczczenia finału bardzo intensywnego roku akademickiego, 28 czerwca pojechałam do Warszawy, aby tego dnia wieczorem zobaczyć operę „Madame Butterfly" Giacomo Pucciniego w reżyserii Mariusza Trelińskiego.
Przyznam szczerze, że jestem wielbicielką operowej tradycji. Co to oznacza? Na przykład to, że kiedy kupuję bilet na spektakl „Madame Butterfly", to wiem, że na scenie zobaczę piękne, lecz trochę tandetne i spopularyzowane obrazy Japonii jako „kraju kwitnącej wiśni". Jestem prawie pewna, iż chórzystki i tancerki wystąpią przebrane za gejsze, a w pierwszym akcie panowie techniczni będą sypać sztuczne kwiaty schowani na mostku nad sceną. Jednak na tej płaszczyźnie Mariusz Treliński i jego scenograf Boris Kudlička zaskoczyli publiczność na premierze spektaklu w 1999 roku. Miałam wtedy 3 lata i zaczynałam grać na skrzypcach. Nie wiem komu mam dziękować, że spektakl w swojej pierwotnej formie przetrwał te 19 lat, jak gdyby czekał na mnie, aż będę w stanie się nim zachwycić. Czym dokładnie zaskoczył mnie reżyser i scenograf?
Jak podaje portal culture.pl w „Madame Butterfly" Treliński konsekwentnie pominął całą rodzajowość, stworzył uniwersalny przekaz oparty na wysmakowanych obrazach i wolnej narracji". Do tego Boris Kudlička dodał niesamowitą scenografię. Z tego rodzaju dekoracjami spotkałam się po raz pierwszy. Kudlička jako nowoczesny artysta wyrzekł się powielanego przez różnych scenografów obrazu tandetnej Japonii. Przede wszystkim, na scenie „grał" jednolitymi kolorami, perspektywą, światłem, minimalizmem. Myślę, że jego celem, prawdopodobnie, mogło być stworzenie żywych obrazów w stylu japońskiej szkoły Rinpa, co po japońsku pisze się 琳.
Na ciemnej, pustej scenie pojawiają się trzy postacie. Są tą mocno umięśnieni mężczyźni, choć mimo podkreślenia ich cielesności, wydają się pochodzić ze świata duchów. Odniosłam takie wrażenie obserwując ich twarze. Były pomalowane całe na biało, a brwi układały się w wyraz gniewu, złości, nienawiści. Postacie poruszały się w sposób nieludzki. Swoimi gestami zapowiadały cierpienie i śmierć.
Następnie czarny ekran z tyłu sceny lekko się rozsunął tworząc prostokątną, wysoką ramkę, a w niej, na tle białego płótna z japońskimi znakami, ukazało się dwóch bohaterów Pinkerton (Artur Rutkowski) i Goro (Mateusz Zajdel). Kiedy dwaj bohaterowie przechodzą w linii prostej w prawo lub lewo, to stale znajdują się w owej ramce. Daje to niesamowity efekt kontrastu czarnej sceny i fragmentu białego okienka, w którym stoją postacie. Goro prowadzi amerykańskiego porucznika Pinkertona do nowego domu, gdzie porucznik ma zamieszkać ze swoją przyszłą żoną, nieletnią gejszą Cio-Cio-San (Karah Son). Scena rozgrywa się zaraz przed ślubem. Jako pierwszy przybywa konsul, Sharpless (Andrzej Dobber). Prosi młodego porucznika, aby nie niszczył życia młodej, zakochanej w nim Japonce, ponieważ wie, że w Ameryce czeka na Pinkertona jego narzeczona. Po tej rozmowie przybywa Cio-Cio-San z rodziną i przyjaciółkami. Treliński stworzył obraz, w którym Butterfly wraz z innymi Japonkami powoli przypływa z głębi sceny na długiej łodzi okryta czerwonym jedwabiem. Wygląda to nieziemsko. Zacienione łodzie, jasny przód sceny jako brzegu i krwistoczerwone tło idealnie łączyły się z nastrojową muzyką Pucciniego tworząc poetycki obraz. Niestety mój zachwyt nie trwał długo, ponieważ pani Karah Son miała katar i co chwilę wycierała nos dłonią, tudzież rękawem pięknego kostiumu. Ten gest, powtórzony kilka razy w trakcje jednej sceny, naprawdę zburzył w mojej głowie obraz młodej gejszy...
Następuje ceremonia ślubna. Scenografia, chór i soliści tworzą piękną, symetryczną kompozycję sceniczną. Brawa dla całego zespołu. Minęło już 19 lat od premiery, a oni nadal dbają o to, aby obraz ten był zachowany tak jak reżyser i choreograf (Emil Wesołowski) stworzyli go w 1999 r. Po przysiędze małżeńskiej pojawia się wuj Bonzo (Mieczysław Milun). Niestety wyglądało to groteskowo. Nad sceną pojawia się ogromna, plastikowa głowa byka, niczym z logo Chicago Bulls, a przed nią w podwieszonym wiklinowym koszu ukazuje się tłusty, goły brzuch wuja Bonzo. Jego twarz ukryta została pod maską. Wściekły wuj rzuca klątwę na Butterfly za to, że przed ślubem wyrzekła się bogów japońskich i przyjęła chrzest. Weselni goście uciekają ze strachu przed klątwą, wuj wraz z plastikowym bykiem są wciągani z powrotem na mostek, a nowożeńcy udają się do domu celebrować noc poślubną.
W drugim akcie dowiadujemy się, że biedna Butterfly już od trzech lat wyczekuje na Pinkertona, który zaraz po ceremonii ślubnej wypłynął do swojego kraju. Powoli też kończą jej się pieniądze. W tym akcie scenograf coraz bardziej podkreśla zależność ludzi od świata duchów. Na tle pierwszej sceny widzimy jakby ołtarz z posągami bożków, do których modli się służąca Suzuki (Bernadetta Grabias). Wszystko utrzymane jest w kolorach szarości, co jeszcze bardziej podkreśla początek ogromnej tragedii, która wydarzy się w akcie trzecim W tej dramatycznej sytuacji jedyną pozytywną postacią okazuje się być Sharpelss. Dba on o Butterfly i namawia, żeby rozwiodła się z Pinkertonem. Jednak Butterfly żyje nadzieją, że jej ukochany wróci, ponieważ w jego japońskim domu czeka już mały syn o wschodnich rysach, ale i blond włosach.
Kolejne wydarzenia w tym akcie odbywają się w tyle sceny, na podniesionej zapadni. Bardzo podziwiam dyrygenta (Piotr Staniszewski), że zgodził się na taki zabieg sceniczny. Było to ryzykownym posunięciem, ponieważ o wiele trudniej jest prowadzić orkiestrę i solistów, którzy znajdują się w dużej odległości od widowni, przez co dźwięk dociera do niej, jak również do dyrygenta z lekkim opóźnieniem, co grozi brakiem synchronizacji orkiestry ze śpiewakami. Jednak podczas tego spektaklu nic takiego się nie wydarzyło, choć przyznam szczerze, byłam niemal pewna, że lada chwila każdy z solistów zacznie śpiewać w swoim własnym tempie. Jedynym minusem tej sceny było bardzo sztuczne zachowanie Butterfly wobec swojego synka. Karah Son nie potrafiła wskrzesić w sobie, chociaż małego, żaru miłości porzuconej kobiety do własnego, również porzuconego – syna. W jej grze aktorskiej, która jest równie ważna jak piękny głos, brakowało mi wzroku kochającej matki, rozpromienienia twarzy na widok synka. Nie mówiąc już o tym, że nadal męczył ją katar, czego nie ukrywała przed widownią zamaszyście wycierając nos w rękaw pięknego kimona.
Na szczęście wszystko przerwał wystrzał armatni, który oznaczał przybycie okrętu Pinkertona do portu Nagasaki, gdzie dzieje się akcja opery. Wtedy Butterfly wraz z Suzuki pełne nadziei na spotkanie z Amerykaninem przystrajają cały dom w piękne kwiaty. I właśnie to jest ten moment, w którym w moim odczuciu, Treliński „zagrał na nosie" wszystkim reżyserom tradycyjnej inscenizacji, którzy w swoich inscenizacjach wręcz musieli upchnąć kwiatki, plastikowe jabłonki, tandetę szeroko rozumianą. W tej scenie owszem są sypane płatki kwiatów, ale nie robi tego główna bohaterka, ani jej służąca. Kwiaty sypią te trzy tajemnicze postacie, które ukazują się na samym początku opery. Czujemy więc ogromny dysonans między radością Butterfly przed spotkaniem z ukochanym, między delikatnością sypanego kwiecia a złowrogimi twarzami trzech duchów, jak gdyby to one wiedziały o wszystkim co wydarzy się już niedługo, jakby to one kierowały nieszczęściem małej Butterfly.
Ostatni akt trwa najkrócej ze wszystkich. Myślę, że ktoś kto pierwszy raz ogląda tą operę, po zakończeniu drugiego aktu domyśla się co takiego wydarzy się w trzecim. Ja wiedziałam. Czekałam tylko na ostatnią scenę, uprzednio wyjmując z torebki paczkę chusteczek trzywarstwowych Velvet.
Na początku trzeciego aktu widzimy Butterfly znużoną po całonocnym oczekiwaniu na Pinkertona, który nadal się nie zjawił. Służąca kładzie spać małą bohaterkę i jej syna. Wtedy nagle przybywa amerykański porucznik wraz ze swoją amerykańską żoną i Sharplessem. Chcą odebrać Butterfly dziecko i zabrać je do Ameryki, aby tam wiodło lepsze życie pod okiem macochy. Postać Kate Pinkerton, żony Pinkertona (Aleksandra Orłowska-Jabłońska) została stworzona w sposób fenomenalny! Kostium stanowiła sztywna biała sukienka odsłaniająca wysokie do pół łydki, sznurowane białe buty. Kapelusz na pierwszy rzut oka wyglądał komicznie, ale po dłuższej chwili zauważyłam, że Kate Pinkertona została pozbawiona twarzy, jakby ukrywała ją ze wstydu lub strachu. Jej twarz zasłaniał biały woal „wypływający" z rantu kapelusza, a kończył się wiązaniem na szyi. Kate trzymała w ręce szpicrutę i wymierzała nią do Suzuki, ale nie była to postawa pogardy, czy uznania wyższości. Amerykanka wyglądała tak, jakby bała się Japończyków jako narodu dzikiego i jednocześnie czuła do nich odrazę, dotykając Suzuki szpicrutą, a nie podając rękę na przywitanie.
Niestety Butterfly budzi się i zauważa obcą kobietę w swoim domu. W niewiadomy sposób domyśla się po co tak naprawdę Amerykanka przyszła pod jej dach i kim ona jest. Kiedy Kate wychodzi, mała gejsza postanawia popełnić hara-kiri, czyli japońskie rytualne samobójstwo. Nakazuje służącej odejść i bawić się z jej synkiem. Scenografia zmienia się w niesamowicie przerażającą, jak na operowe standardy. Na scenie ukazuje się ogromny ołtarz. Po jego bokach stoją ogromne dwie rzeźby japońskich bożków. Ich twarze są wręcz powykręcane ze złości, nienawiści, podłości, pragnienia zemsty. Mało tego! Ich potężna sylwetka jest pochylona nad małą Butterfly jakby chciały się dokładnie przyjrzeć jej ogromnemu cierpieniu i nie przeoczyć ani jednej zmarszczki bólu na jej twarzy podczas samobójstwa. Tą przerażającą scenografię dopełnia tylko wielki okrąg nad ołtarzem, który zbudowany jest z jarzeniówek, które świecą na widownie z ogromną siłą. Tak odważnej reżyserii tego fragmentu i tak przerażającej scenografii jeszcze nigdy nie widziałam w operze, a przecież jest ona nieodłączną częścią mojego życia.
Butterfly bierze do ręki sztylet, który w sposób symboliczny podczas ślubu z Pinkertonem przekazała jej matka, jakby wiedząc jakie cierpienia będą czekać jej córkę. Ostrze kieruje już w swoją stronę, ale nagle wbiega jej syn i chce się do niej przytulić. Dziewczyna chowa sztylet, obejmuje chłopca i prosi żeby odszedł się bawić. Wtedy na scenie znów pojawiają się trzy postacie o białych twarzach. Te same, które na początku zwiastowały zbrodnie, później sypały kwiaty na przyjazd Pinkertona, a teraz wyrwały syna z objęć Butterfly i zaczęły przygotowywać ją do hara-kiri.
W tym momencie wyciągam chusteczkę, ocieram z policzka pierwszą łzę i obserwuję dalej, chociaż wiem, że to już koniec. Koniec Madame Butterfly. Za jej postacią ukazuje się wielkie, krwistoczerwone słońce. Ręka Madame już trzyma sztylet i robi zamach, żeby oddać ostateczny cios we własne, młode, kobiece ciało. Nagle na scenę wbiega Pinkerton i woła Butterfly. Ona tylko odwraca ku niemu oczy, przekłuwa się sztyletem i ostatni raz znów patrzy na Pinkertona. Wzrok Karah Son był pełen nienawiści. Zazwyczaj reżyserzy chcą pokazać prawdziwy rytuał hara-kiri, gdzie Butterfly z całkowitym opanowaniem emocji popełnia samobójstwo. U Trelińskiego w tej scenie mała, piękna, naiwna Butterfly przez ułamek sekundy, która jak dla mnie trwała wieki, zmienia się w femme fatale, kobietę tragiczną. Przez całe jej ciało wypływa nienawiść do Pinkertona, za krzywdę którą jej sprawił. Butterfly upada na ziemię, a ja, podobnie jak reszta widowni, zalewam się łzami.
Uważam, że na koniec takiego spektaklu jak „Madame Butterfly" Pucciniego, „Pajace" Leoncavallego i innych tragicznych oper nie powinno się bić braw. Dla zespołu artystycznego największym wynagrodzeniem od widowni powinien być płacz. Jest to jedna z najszczerszych reakcji. Ja nie potrafię oklaskiwać takiego spektakl, nie umiem bić braw dla tragicznej historii. I zawsze na koniec zadaję sobie pytanie: „tak właściwie czemu to sobie znowu zrobiłaś? Przecież wiedziałaś jak kończy się ta opera.„
Odpowiadam sama sobie: „kocham Pucciniego".