Magiczna dwójka
Rzadko zdarza się taka koincydencja. Dwa debiuty."Pan Hoho" - aut. Witold Dulęba - reż. Krzysztof Dracz - Teatr Polonia w Warszawie - 3 lutego 2022
"Ożenek" - aut. Mikołaj Gogol - reż. Janusz Gajos - Och Teatr w Warszawie - 23 kwietnia 2022
Dwóch wybitnych aktorów, w odstępie dwóch miesięcy, w roku 2022, podejmuje się reżyserskiego debiutu przed szeroką publicznością. Do tego w tym samym teatrze, a raczej na dwóch odrębnych scenach pod tą samą dyrekcją - Krzysztof Dracz w Teatrze Polonia a Janusz Gajos w Och Teatrze. Chronologia wystawień idzie tu w parze z porządkiem alfabetycznym nazwisk debiutantów.
Krzysztof Dracz zdecydował się na inscenizację współczesnej, szerzej nieznanej jednoaktówki Witolda Dulęby, prawnika z zawodu, a dramatopisarza z powołania, napisanej ponad 20 lat temu, w wydawałoby się spokojnych, uładzonych czasach, kiedy to, idąc za podnoszoną w randze dogmatu radą Fukuyamy, pracowicie zapominając o przewrotności historii, wierzyliśmy, z uporem godnym lepszej sprawy, w jej bezapelacyjny koniec, puentowany triumfem liberalnej demokracji. Powtarzaliśmy, niczym mantrę, z wyższością iluminowanych ignorantów, okaleczony bon mot trewirskiego mędrca, o tym, że historia, jeśli się powtarza, to jako farsa, zapominając, że w oryginale jest jeszcze tragedia, farsę poprzedzająca. Niestety. Ale - nie ze mną takie numery, mówi nam nieustannie nauczycielka życia. Nie mam wyjścia, skoro uczyć się ode mnie nie chcecie...
Na scenie obserwujemy zatem społeczeństwo w mikroskali, bytujące w dusznych ścianach podrzędnego pensjonatu, trawiące czas na banalne pogawędki o niczym, udrapowanym w kostium istotności, na wnikliwe kontemplowanie czasu przeciekającego przez palce, na ucieczkę od odpowiedzialności. Wartością nadrzędną w owej pragmatyce jest spokój za wszelką cenę, choćby wolności. Lokatorzy pani Almacji Lenert są idealną inkarnacją bierności, jakże pożądanej towarzyszki życia tych, co wolą egzystować przeciętnie, by nie rzec miernie, pozwalając się nieść wzbierającej fali, która przecież, wcześniej czy później, nieuchronnie wciągnie wszystkich pod powierzchnię. Cechą najbardziej cenioną w tym gronie jest bezpieczeństwo, rozumiane jako synonim braku zaangażowania, fałszywie postrzeganego dystansu.
Mieszka tam niepozorny, budzący raczej ironiczny uśmiech pomieszany ze współczuciem pan Hoho, urzędnik rangi najniższej, protokolant w jakimś trybunale, w zakurzonym dziale hipoteki. Jednak pod maską cichego, nieśmiałego człowieczka kryje się zakompleksiony frustrat, modelowa miernota napędzana resentymentem wobec świata, który nie docenił jego wyimaginowanej wielkości, nie uznał licznych zalet, zablokował należną drogę awansu. Ten trawiony emocjami irracjonalista jest szczery tylko z lustrem, przed którym wykrzykuje swoje pretensje do wszystkich i wszystkiego. Ulokowane w mrocznym kącie zwierciadło jest projekcją pożądanego, alternatywnego świata, a w nim ów kauzyperda najmarniejszej rangi niebotycznie wzrasta, czując bezkresną moc, widząc w odbiciu herosa, kroczącego pewnie w stronę świetlanej przyszłości. Lustro lustrem, ale rzeczywistość bezlitośnie skrzeczy, bo współlokator Hoho - pan Piórko, ironiczny, zdystansowany inteligent, dziennikarz z zawodu, zapewne bez złej intencji, naigrywa się z jego banalnej przeciętności. Jak uczy przywoływana już historia, sfrustrowane miernoty nie mają za grosz poczucia humoru, mają za to w nadmiarze uporu i konsekwencji w niszczeniu tych, którzy ich, w mniemaniu rozdętego ego przynajmniej, upokarzają.
W tym przypadku walka z inteligentniejszym, błyskotliwym współlokatorem staje się modus vivendi tytułowego ponuraka, który z furią rzuca się w wir budowania koalicji wśród gości pensjonatu, wskazując ludowi wroga – pismaka, znienawidzonego racjonalistę. Używa metod starych jak świat - prymitywnej socjotechniki, prostackiej propagandy, manipulacji, ustawicznie grozi i schlebia, przekupuje i zastrasza, szantażuje, wyciągając drobne grzeszki, dwoi się i troi, jest upierdliwie uparty, nie odpuszcza. Ludzie godzą się żyć, jak im zagra, dla świętego spokoju, nie chcą dostrzec, iż gra z nimi znaczonymi, zatłuszczonymi od wieków kartami w „divide et impera", posiłkując się, bezwiednie, bo trudno przypuszczać, aby go czytał, Machiavellim. Nie chcą dostrzec niebezpieczeństwa, kiedy dla niepoznaki tłumaczy, że to jedynie nieszkodliwa zabawa, nie widzą w nim zamordysty in spe, w owej rodzącej się dyktaturze na jadalnię i cztery pokoje.
Żelazna, napędzana nienawiścią, konsekwencja manipulatora, idąca w parze z porażającą biernością manipulowanych, dają w końcu efekt w postaci groteskowego procesu, sarkastycznie ewokującego ludową sprawiedliwość, parodię z samozwańczym sędzią karzącym z wyżyn muszli klozetowej, każącym się tytułować „prezesem" trybunału, natrętnie perorującym, wyrzucającym z siebie bezsens bezmyślności, plwocinę nienawiści, wylewającym całe to prostackie szambo knajackich rewolucji. Hoho - ów karłowaty demiurg, nienawidzący świata i ludzi, triumfuje w finale owej dystopijnej groteski.
Ten prosty tekst sprzed tylu przecież lat zyskuje jakże ponurą aktualność, profetycznie antycypując wszechogarniający trąd w pałacu sprawiedliwości, ukazując jak straszliwą cenę płacimy za pozór spokoju i bezpieczeństwa, stosując filozofię społecznego niezaangażowania, udzielając w ten sposób zgody na utratę wolności, cedowanej w łapy indywiduów pokroju Hoho. Zdawałoby się zatem, że taka inscenizacja to recepta na sukces. Niestety nie jest tak do końca. Tekst, poprzez swoją szczupłość, połączoną z tak rozbudowanym, wielowątkowym przesłaniem, jest niedopracowany, naszkicowany zaledwie, co w dużej mierze odciska się na konstrukcji postaci, rysowanych dość powierzchownie. Przedstawienie momentami traci dynamikę, rozpada się na epizody, a o scenie finałowej, zakończonej wyciemnieniem, chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Osobną kwestią jest aktorstwo. Krzysztof Dracz dobrze i skutecznie prowadzi Iwonę Bielską, Krzysztofa Stelmaszyka i Polę Błasik. Wszystkich poza sobą. Jego Hoho jest kreacją w tym spektaklu najsłabszą, jakby reżyser nie miał na siebie pomysłu, a nawet jeśli, to konsekwencji w jego realizacji. To największy zawód w tym spektaklu, bo Krzysztof Dracz jest aktorem znakomitym, czego wielokrotnie dowodził na wielu scenach, choćby w spektaklu recenzowanym poniżej, więc rozczarowanie tym większe. Zatem – przesłanie dramatu na plus, realizacja nie do końca.
Janusz Gajos wybrał klasykę, przenosząc na scenę „Ożenek" Gogola, jeden z najgenialniejszych tekstów w dziejach komedii, będący perfekcyjnym, ponadczasowym lustrem, w którym miliony widzów pod wszelkimi szerokościami geograficznymi odnajdują, w ślad za pamiętną finalną frazą, siebie samych. Reżyser ma z tym tytułem istotne związki, przede wszystkim za sprawą inscenizacji Andrzeja Domalika z warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie przed prawie trzydziestu laty skradł show pozostałym gwiazdom z obsady na Zamoyskiego, a było ich niemało, brawurowo grając Koczkariewa. Jego pomysł na inscenizację w Och Teatrze jest tyleż prosty, co subtelny. Ma być klasycznie, w kostiumie epoki, kunsztownie i konsekwentnie. Reżyser postawił na wyrazistość postaci, dopracowując je w każdym szczególe, przez co możemy się cieszyć z obserwowania owej galerii przechodzącej w swoistą menażerię, tej procesji indywiduów, bytujących gdzieś w zapadłej, zapomnianej przez Boga i carów mieścinie, w stęchłym kącie wszechrosyjskiej głubinki. Nieudaczników, outsiderów, choć może uczciwiej byłoby powiedzieć, że tych, z którymi szczęściu nie było po drodze. Takie prowincjonalne panoptikum. Reżyser wprowadza ich na scenę po kolei, niespiesznie, dając nam się rozsmakować w ich odrębności, nacieszyć zmysły tą paradą wybrakowanych konkurentów, narzeczoną nie pierwszej świeżości, kreślonych przez Gajosa zdecydowaną linią, ale subtelnie, tak jakby reżyser pozostawał z pewną dozą szacunku dla ich oczywistej ułomności.
Przyjrzyjmy się im po kolei. Podkolesin w interpretacji Pawła Domagały jakby zszedł z kart gonczarowskiego Obłomowa, głos i chód ma rozlazły, każdym gestem, słowem i czynem broni się przed wysiłkiem, decyzją, działaniem, niechętnie opuszczając kokon własnego domu. To klasyczny bufon, dla którego żona ma być niezbyt chętnie akceptowanym dodatkiem do wysokiej urzędniczej rangi. Fiokła Krystyny Tkacz, miejscowa rajfurka, to rasowa, urodzona sprzedawczyni, wytrawna socjotechniczka, z głową wypełnioną katalogiem lokalnych panien z wszelkimi niezbędnymi detalami ciała, ducha i majątku. Jest trochę jak ów słynny subiekt z firmy „Polak", opisany przez Haszka w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka", kiedy to tytułowy bohater został wysłany przez feldkurata Katza w, zdawałoby się, mission impossible, czyli po zakup oleju poświęcanego przez biskupa. Firma „Polak" nikomu nie dawała odejść z pustymi rękoma, więc subiekt usłyszał polecenie pryncypała – „niech pan mu naleje, panie Tauchen, dziesięć deka oleju konopnego numer trzeci". Łączy ich niewątpliwie solidna nić kupieckiego natręctwa, dziś zwana profesjonalnym wykształcaniem potrzeb klienta. Fiokła jest w tym perfekcyjna, zacytujmy ją jak zachwala swój zasób: „Panna jak rafineria, biała, rumiana, słodycz z mlekiem, po prostu", albo jak tłumaczy nieznajomość francuskiego podopiecznej, mówiąc o rosyjskim, że „język od innych zrozumialszy, wszyscy święci po naszemu mówili". W interpretacji Krystyny Tkacz jest jak babuszka z merkantylną duszą, swatką modelową, dziś by się o nią w rekrutacji na kierujące sprzedażą w największych koncernach świata zabijano.
Radca Jajecznica w interpretacji Krzysztofa Stelmaszyka, jest doskonale przygotowany do wizyty, przychodząc z rejestrem potencjalnego posagu, porównując stan na papierze ze stanem rzeczywistym, czyniąc to wszystko z chytrym uśmiechem Scrooge'a. To portret spełnionego, patologicznego, nieuleczalnego skąpstwa, idącego w parze z pogardą dla wszystkiego, czego nie można zmonetaryzować. Emerytowany porucznik marynarki Żewakin, grany przez Andrzeja Konopkę, to z kolei rzadki okaz nudziarza, prawiącego skomplikowane epistoły o rzeczach nieistotnych, a przynajmniej takich, o których sensowny człowiek wolałby zmilczeć, jak choćby włoskie sukno, użyte na surdut, w którym chadza już 30 lat. Przy czym jakże mu z tą nudą i banalnością do twarzy, jakże go ona cieszy... Jest wreszcie fircykowaty Anuczkin Sławomira Packa, rozgadujący się nieustannie o manierach i francuskim, lecząc w ten sposób gigantyczne kompleksy. To postać portretowana najgrubszą kreską, ale aktor świetnie z tym sobie daje radę, nie przekraczając granicy umowności.
Na koniec crème de la crème – Koczkariew w kapitalnej interpretacji Krzysztofa Dracza. To przyjaciel Podkolesina, który z rozmysłem, nieświadom do końca konsekwencji, wchodzi w rolę Fiokły, trochę z zemsty za swoją nieudaną swatbę, trochę z resentymentu – a czemu to pan P. ma mieć lepiej od nas, żonatych? Dracz jest uwodzicielsko mefistofeliczny w dynamicznym anturażu, zdeterminowany w drodze do sukcesu tak bardzo, że momentami mylą mu się role swata i swatanego. Jest wulkanem energii, suflerem, czasem wręcz substytutem Podkolesina, który ciągle szuka dziury w całym, a raczej całej (a to nos kandydatki nie taki, a to po francusku nie mówi), kontrując jego wieczne niezdecydowanie, z uporem walcząc z obłomowszczyzną i atrofią woli przyjaciela. Koczkariew ustawicznie oczernia konkurentów Podkolesina, spotwarza za ich plecami, jest kreatorem konfliktu, konfabulantem, spiritus movens intrygi, mistrzem manipulacji, oceanem prawdy alternatywnej, w dzisiejszym języku - twórcą fake newsów, od którego sam Trump mógłby się uczyć. Krzysztof Dracz perfekcyjnie spaja interpretacyjnie wszystkie te żywioły, jest jednością w wielości – twarzy, słów, gestów. Jest znakomity, dzięki swojemu talentowi i reżyserii Janusza Gajosa. Aktorsko jest kontrapunktem kreacji opisywanej uprzednio...
„Ożenek" to dramat manipulacji, maski, obnażający instytucję małżeństwa, nierzadko będącą konstruktem przymusu społecznego, konwenansu, redukowaną do transakcji, gdzie ludzi przysłania papier, pieniądz i patologia. A ludzie – jak mówi triumfująca po klęsce Koczkariewa Fiokła - z ludźmi i święty Boże nie pomoże... Wielkie brawa, „Ożenek" Gogola i Gajosa to przedstawienie wybitne.