Majaczenie psychopaty

"Lipiec" - reż: Iwan Wyrypajew - Teatr Na Woli w Warszawie

Drogi dramaturgów i reżyserów do kariery teatralnej bywają różne. Najszybsza i najskuteczniejsza wiedzie przez obrazoburstwo, szydzenie z Pana Boga, atakowanie Kościoła, brutalizm, wulgaryzm językowy, dewiację seksualną pasowaną na "normalność", degradację osobowości ludzkiej itp. Nie wspomnę już o naigrawaniu się z uczuć patriotycznych i agresywną krytykę polskości.

Taka właśnie tematyka "okraszona" na scenie brzydotą jest dziś w obiegu i jak najbardziej mieści się w ramach poprawności politycznej. Autorzy sztuk i reżyserzy prędko przyswoili sobie ów mechanizm szybkiego osiągania sławy i - jak widać - nie mają z tym żadnego problemu. Czerpią z tego całymi garściami, mając przy tym dla swojej działalności tak silne wsparcie jak media. Ba, cały przemysł medialny. Coś takiego jak "etyczne hamulce" dawno już przestało w teatrze funkcjonować. Na szczęście, nie dotyczy to wszystkich teatrów, autorów sztuk i reżyserów, ale można mówić o swego rodzaju pandemii antywartości, antysztuki, antyteatru, bo jest tego bardzo dużo i wirus ten w szybkim tempie się rozprzestrzenia. 

W takim kontekście postrzegam casus szybkiej kariery rosyjskiego dramaturga Iwana Wyrypajewa, autora sztuki "Lipiec", którą wyreżyserował w Teatrze Na Woli. Określanie przez media Wyrypajewa jako współczesnego Dostojewskiego można postrzegać wyłącznie w kategoriach żartu. Siermiężnego żartu. Podobnie jak fakt, że jakiś czas temu współczesnym Szekspirem właśnie media okrzyknęły chorą psychicznie Sarah Kane, angielską autorkę bełkotliwych sztuk, narkomankę, dewiantkę, która przeżywszy zaledwie 28 lat, popełniła samobójstwo. Bo życie przestało ją "kręcić", doświadczyła już wszystkiego. A część krytyków (w tym także u nas) "na klęczkach" analizowała jej teksty będące wynaturzeniem, bełkotliwym wytworem chorej wyobraźni autorki, którą należało leczyć psychiatrycznie, a nie nazywać nowym Szekspirem. Minęło kilka sezonów i po nowym Szekspirze słuch prawie zaginął. Teraz z kolei "na klęczkach" podchodzi się do twórczości Wyrypajewa. 

"Lipiec" ma formę monologu sześćdziesięcioletniego szaleńca, ludożercy, który opowiada, jak morduje i zjada ludzi, tak jak dzikie zwierzę. Przy czym obsmarowuje swoje ciało fekaliami. I wszystko to relacjonuje z najdrobniejszymi szczegółami. Komercyjny horror mający wywołać szok u widza. Ale pikanteria spektaklu polega na tym, że ów monodram wykonuje nie mężczyzna, lecz urodziwa i utalentowana aktorka Karolina Gruszka. 

Na pustej, wyciemnionej scenie widać tylko stojący mikrofon, a przed nim młodą kobietę drobnej postury. Marynarka, krótkie włosy zaczesane do tyłu. Aktorka unosi rękę w kierunku kabiny realizatorskiej i czytelnym gestem daje znak rozpoczęcia spektaklu. Słychać muzykę i pojawia się światło punktowe oświetlające artystkę. Zatem formuła teatru w teatrze? Jeśli tak, to niekonsekwentnie prowadzona. Zresztą, o konsekwentnym prowadzeniu myśli reżyserskiej próżno by mówić. Tak zresztą, jak w przypadku samego tekstu. Brak ciągłości narracji, rwane wątki, przeskakiwanie w czasie, a język, którym operuje aktorka, to stek rynsztokowych wulgaryzmów. A do tego wszystkiego wmieszane jest tu Imię Pana Boga. Bo pająk na suficie to, według bohatera, Bóg. Tak, jak siedzący w kącie "wazelinowy staruszek", do którego mówi: "Siedź w kącie i bądź sobie Bogiem, bo niedługo nie będzie cię". A kiedy bohater ludożerca zjadł już staruszka, powiada: "Teraz ja jestem Bogiem". 

Obsceniczność i knajacka wulgarność tekstu jest przełamywana stylem interpretacji aktorskiej. Karolina Gruszka wypowiada ów tekst, pełen przekleństw, ohydnych i obrzydliwych opisów, smakując każde słowo. Mówi tak, jakby czytała najpiękniejszą, najdelikatniejszą, najczystszą poezję. Oczywiście to rodzaj perwersji. Patologicznej perwersji. Zderzenie ze sobą dwóch diametralnie różnych estetyk - estetyki tekstu oraz estetyki aktorskiej - owszem, może podnieść dramaturgię spektaklu, uwyraźnić problem, wprowadzić element konfliktu (niezbędny w sztuce) i zdynamizować całość. Ale w tym przypadku ma to zupełnie odmienny charakter. 

Gruszka z miną niewinnego dziewczęcia wypowiada tekst z pewnym zaśpiewem utrzymanym w tym samym rytmie przez cały spektakl, co w końcu staje się monotonne i nuży. Ów zaśpiew przypomina frazę muzyczną występującą w wielkich dziełach poetyckich. To sprawia, że najbardziej wulgarne słowa i opisy najohydniejszych czynów wybrzmiewają w takiej interpretacji całkiem niewinnie. Brud, wynaturzenia litery tekstu przełamane tym właśnie sposobem interpretacji zyskują nobilitację i urastają do miana piękna. Całkowicie zaciera się granica między normalnością a patologią. 

A przecież bohater "Lipca" jest zbrodniarzem, potworem o najwyższym odchyleniu patologicznym, jakie można sobie wyobrazić. Brak nawiasu, który pozwalałby na komentarz odautorski oraz przynajmniej zarys moralnej oceny zdarzeń, powoduje, że zbrodnia staje się usprawiedliwiona, a zbrodniarz wręcz niewinny. Tym bardziej że autor sztuki sprytnie przyjął założenie, iż bohater jest wariatem, a więc nie obowiązują go żadne zasady, żadne logiczne rozumowanie, żaden związek przyczynowo-skutkowy między scenami nie jest w tej sytuacji konieczny, a chaos jest nawet wskazany. Przy takim autorskim i reżyserskim założeniu, tak aktorsko przedstawione okrucieństwo mordowania i zjadania ludzi właściwie zdejmuje winę z bohatera, czyni go niewinnym, a jego zachowanie - naturalnym. To dopiero patologia! 

Dopisywanie zaś spektaklowi przez niektórych krytyków głębokiej filozofii, mówienie o trudnej drodze bohatera prowadzącej go do zbawienia - bo na tej drodze poszukiwał Boga - uważam za wysoce nieetyczne, nieprawdziwe i wręcz obrazoburcze.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
19 listopada 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia