Manipulacje łopatą do głowy
"Czas Barbarzyńców" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Współczesny w WarszawieJak twierdzi Jarosław Tumidajski, reżyser najnowszej premiery warszawskiego Teatru Współczesnego, tekst angielskiego dramaturga Dona Taylora "Czas barbarzyńców" został już parę lat temu przetłumaczony przez aktora Andrzeja Zielińskiego i był w posiadaniu teatru. Jawi się zatem pytanie, dlaczego Współczesny nie wystawił sztuki za czasów poprzedniego rządu, czyli koalicji PO - PSL?
Spektakl mówi o upadającej demokracji liberalnej w Imperium Rzymskim, które jednocześnie symbolizuje współczesność. Oto nagle rządy w kraju przejęli barbarzyńcy. W miejsce demokracji, subtelnej kultury, sztuki wkroczył prymitywizm charakterystyczny dla plemion barbarzyńskich. Demokratyczną wolność zastępuje nie tylko niewola umysłów, ale w ogóle brak wolności obywatelskiej. Można powiedzieć, że obowiązuje jednakowy, zadekretowany ustawowo światopogląd dla wszystkich. Myślącym inaczej - a są to tzw. elity polityczne, intelektualne, artystyczne, medialne - grożą kary.
Główni bohaterowie to młody, bardzo bogaty Markus (Michał Mikołajczak), którego pozycja finansowa jest tak wysoka, że nie musi on angażować się społecznie po żadnej stronie. Postać wprawdzie bez skonkretyzowanych poglądów, ale jest przedstawicielem finansowej elity demokratyczno-liberalnej. Z dystansu obserwuje rzeczywistość. Jego przeciwieństwem jest dziennikarka Julia (Katarzyna Dąbrowska), silnie zaangażowana politycznie w obronę tzw. elit i praw demokratycznych przed rządami barbarzyńców. Przedstawicielem środowisk artystycznych zaś jest dyrektor teatru Adrian (Sławomir Orzechowski), dla którego najważniejsze to mieć pieniądze na prowadzenie teatru i wystawianie sztuk. A skąd one pochodzą, nie ma znaczenia. Dotąd, kiedy rządziła poprzednia ekipa, chyba nie miał z tym problemów. Kłopoty rozpoczęły się z nadejściem barbarzyńców. Ale przezorny Adrian wkrótce zmieni front i będzie wystawiać na przykład klasykę na sposób barbarzyński. Wśród najważniejszych postaci sztuki jest też kapitan Antony (Andrzej Zieliński). Dziwna postać, właściwie agent jakichś służb specjalnych, nie wiadomo dla kogo pracujący. Pod koniec okazuje się, że zarówno dla liberalnych demokratów, jak i dla barbarzyńców. Ale pewnie też i dla jakichś służb zagranicznych. Zresztą, jak się w końcu okazuje, wszyscy ci bohaterowie po kryjomu mają bliskie kontakty z barbarzyńcami.
Owo Imperium Rzymskie to tylko metafora, która de facto ma pokazywać czasy nam współczesne, i to daleko od Rzymu, bo w Polsce. Łopatologia manipulująca widzem jest tu realizowana tak wielką szuflą, że chyba już bardziej nie można. To porozumiewawcze tzw. mruganie do publiczności sytuuje spektakl wśród najbardziej prymitywnych wyobrażeń o relacji między sceną a widownią. Widownia zaś przy każdej okazji stanowiącej grubą krechą pisaną aluzję do współczesności wybucha śmiechem, dając wyraz swojej akceptacji "dowalenia" rządowi.
Dlaczego publiczność identyfikuje się z taką opcją przedstawienia? I dlaczego w tak jednoznaczny sposób odczytuje spektakl, nawet w tych scenach, gdzie adresat krytyki wcale nie jest jednoznaczny? Bo teatry poprzez tendencyjny dobór repertuaru, poprzez kształt inscenizacji sztuk, sposób gry aktorskiej, a także poprzez działalność pozaartystyczną ludzi teatru, wyrażającą się w ich nadzwyczaj agresywnych zachowaniach wobec rządu, udział w marszach KOD itd., taki właśnie wizerunek teatru tworzą. Widzowie są więc tak wyedukowani i "zaprogramowani" przez dzisiejszy teatr, że wszystko to, co jest krytyczne na scenie, musi dotyczyć rządu PiS i jego zwolenników, traktowanych przez dzisiejszy teatr jako ludzie o zaśniedziałych, konserwatywnych poglądach, będących zakałą nowoczesności.
Aktorzy grają "grubo", czyli łopatą do głowy widza. Nie do wytrzymania w profesjonalnym teatrze. Tak właśnie jest, kiedy teatr zamienia się w ruch polityczny, tracąc swój artystyczny charakter. Żałosne. Tak jak żałosny jest cały ten spektakl, chaotyczny, nudny, utrzymany w konwencji tzw. gadających głów, z wyjściami i wejściami w kulisy. Cóż to za reżyseria. Jeśli chodzi o tekst - to chyba najsłabsza sztuka Dona Taylora, wyraźnie oscylująca w stronę lewicy.