Mariaż życia i sztuki z dobroczynnym podtekstem
"Ciemno. Jasno. Cień" - reż: Andrzej DopierałaNa początku był Andrzej Dopierała - spiritus movens katowickiego Teatru bez Sceny. Przed publicznością zgromadzoną w Klubie Marchołt stanął w uczniowskim wdzianku, wielkiej, spiczastej czapce na głowie i z szelmowską miną zainaugurował poniedziałkowe spotkania teatralne. Na pierwszy ogień poszła autorska sztuka Dopierały "Ciemno. Jasno. Cień".
„Szanowne Panie, Szanowni Panowie!
Za chwilę Autor stanie na głowie!
W za ciasnym czarno-białym kostiumie
chciałby pokazać wszystkim, co umie!
Bardzo tematem jest przejęty!
Dla Was rozwinie swoje talenty!”
Aktor recytuje śliczny wierszyk z wdziękiem dworskiego błazna. A może to tylko dziecięca wyliczanka, występ na szkolnej akademii? Pusta gra, nieodgadniony żart? Zupełnie, jakby Dopierała puszczał oko w kierunku widowni, próbując zachęcić ją do nieskrępowanej zabawy. I w dalszym ciągu bez grama powagi w głosie i wyglądzie reklamuje swoje przedstawienie niczym jarmarczny kuglarz:
„Wielkie uczucia! Wielkie porywy!
I każdy tutaj będzie prawdziwy!
Każdy ma szanse zaistnieć w sztuce!
A sztuka w życiu! Takie przesłanie.
Więc Solidarność! Niechaj się stanie!”
Na dwóch szklanych ekranach telewizorów, umieszczonych na ścianie, znienacka rozbłyskuje czarne logo ulubionego związku zawodowego wszystkich Polaków. Widać, że emblemat „Solidarności” jest już mocno nadgryziony zębem czasu – tradycyjne „a” przeistoczyło się w trakcie eucharystii nowoczesności w „@”. Sztuka, życie, życie, sztuka, a w tle dowcip, „Solidarność” i Internet. Andrzej Dopierała wyciągnął z kapelusza co najmniej dziwny zestaw kategorii. Można było śmiało przypuszczać, że oto będziemy mieli do czynienia z kolejnym eksperymentem dramatycznym, polegającym na filuternym przekraczaniu jedną nogą cienkiej granicy między teatrem a rzeczywistością podniesioną do kwadratu prawdy. Dał nam przykład Gombrowicz, jak oszukiwać w sztuce mamy.
No tak, spektakl będzie o Naszej-klasie, o portalu, który stał się swoistym fenomenem socjologicznym i internetowym. W momencie apogeum popularności serwisu nie było dnia, by ludzie o nim nie dyskutowali. Serwery padały rażone gromem zainteresowania, gdyż miliony osób opętała niemalże demoniczna tęsknota za szkolnymi latami, kolegami z przeszłości. Nagle wszyscy zaczęli wszystkich szukać, by po kilkunastu, kilkudziesięciu latach odnowić kontakty. Powszechnie szanowani ludzie kultury i nauki wypowiadali się na temat tego zjawiska. Nic dziwnego, że w końcu Nasza-klasa zakradła się także do teatru. Miło, kiedy na scenie można odnaleźć tematy i problemy znane z codziennego doświadczenia. Wtedy nawet sztuka nie jest taka obca.
Kim są bohaterowie tego spektaklu? Widzimy ich na szarym, podniszczonym zdjęciu z poprzedniej epoki, na którym anonimowa ręka uwieczniła bardzo poważnych drugoklasistów, rocznik 1957. Poznajemy ich wśród wielu monotonnych, głuchych uderzeń klawiszy na klawiaturze. A przecież nie mają imion, tylko liczebniki porządkowe w funkcji pseudonimu i liczbę znajomych na Naszej-klasie. Nieważne. Grunt, że odnaleźli się po trzydziestu latach w pewnym zakątku Internetu. Choć większość opuściła macierzyste Katowice, nawiązanie kontaktu dzięki wirtualnej sieci nie stanowi dzisiaj najmniejszego problemu. Internet zniósł wszystkie ograniczenia czasoprzestrzeni – odległość przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, podobnie jak czas.
Później modelowe scenki, jak powinno wyglądać spotkanie po latach (twórcy Naszej-klasy byliby dumni). Publiczność ogląda sielankowe epizody, śledzi odbudowywanie wspomnień przez bohaterów, nie wiedząc, czy proces ten zachodzi na jawie czy w śnie Internetu. Dawni koledzy z boiska kłócą się zapamiętale, kto był kapitanem drużyny i kto kupował puchar. Organizują Nocną Jazdę Bez Trzymanki na Literę Alfabetu. Przypominają sobie, jak przysięgali na lekcjach wierność Polsce Ludowej. Opowiadają dowcipy. Spotkanie po latach staje się kojącym balsamem, który rozlewa się po całym ciele w miejsce tęsknoty za młodością. Robi się sielsko-anielsko, teraźniejszość nie istnieje, a przynajmniej zajmuje podrzędną pozycję w stosunku do złotej epoki szczenięcych lat.
Idyllę zamkniętą w murach wspomnień burzy jeden post na forum Naszej-klasy. Wśród wątków, utkanych ze szkolnych anegdotek, wyrasta niespodziewanie wstrząsający apel dawnej koleżanki z podstawówki. Wiesia Cień pisze na forum, jak potoczyły się jej dalsze losy. Diagnoza – stwardnienie rozsiane. Stopniowy paraliż, stopniowe uzależnianie się od opieki innych. Ministerialni arcykapłani ekonomii nie uwzględnili w swoich obliczeniach pomocy materialnej dla Wiesi Cień z Katowic, dlatego ona i siostra zwracają się z uprzejmą prośbą… do wszystkich ludzi dobrej woli… przez wzgląd na dawne, szkolne lata… każda pomoc się przyda…
Spektakl przestaje być taki ładny i przyjemny jak na początku. Zeszli sceny faceci w zielono-czerwonych strojach kopiący piłkę. Zamiast nich pojawiają się dwie nagie, młode kobiety, na które pada punktowe światło. W prostych, żołnierskich słowach opowiadają przejmującą historię o walce z nieuleczalną chorobą, opowiadają bez patosu i zadęcia, bo przecież są takie bezbronne.
Publiczności mróz przebiega po plecach. Chyba Autor dopuścił się oszustwa, gdy obiecał na wstępie radosną błazenadę, a zamiast tego kazał zaskoczonym widzom stanąć twarzą w twarz z pozbawionym wzniosłości i brutalnie prawdziwym cierpieniem. Cierpienie bliźniego zawsze wprawia w zakłopotanie. W każdym człowieku, który obserwuje czyjąś niedolę, rodzi się nie do końca sprecyzowane poczucie winy, jak gdyby dysponował jakąś mocą sprawczą i mógł zmienić nieszczęsny los. Poczucie totalnej bezsilności przygnębia i wprawia w konsternację, stąd lepiej unikać takich stresujących sytuacji.
A przecież w dobie wszędobylskich mediów cierpienie przestało być sprawą indywidualną, intymną do granic możliwości. Dzisiaj z nieszczęścia często czyni się towar, który specjaliści od danych sprzedaży, rankingów i słupków popularności nieraz sprzedają jak najliczniejszym masom. Rozpoczyna się misterium współczucia, pomocy, ale niekiedy także obojętności i jawnej wrogości.
Aktorzy Teatru Bez Sceny pokazali, jak wygląda publiczna konsumpcja cierpienia – nawet w tak wąskim gronie, jak była klasa ze szkoły podstawowej. Gdy koledzy Wiesi Cień dowiedzieli się o tragedii Wiesi Cień za pośrednictwem portalu społecznościowego, w pierwszym odruchu rzucili się pomagać. Padło bardzo wiele pięknych, mądrych słów utrzymanych niemalże w tonie biblijnym. Jednak w końcu musiał pojawić się ktoś, kto chciał przekłuć ten balon współczucia. Dolał dziegciu do tej beczki miodu, pytając zupełnie rozsądnie, może nawet bez złych intencji – czy Wiesia Cień nie jest przypadkiem wyrachowaną oszustką bogacącą się na ludzkiej naiwności? Czy ktoś był łaskaw porównać opis ze stanem faktycznym?
Wystarczyło, by wszcząć na forum rejwach, o większej temperaturze niż dyskusje na temat form pomocy dla koleżanki. Zaczęły się wystąpienia, oskarżenia, obrony, pretensje, złośliwości. Zgodni dotąd koledzy urządzili sobie internetowy sejm koronny – dobrze, że wzorem czcigodnych pradziadów nie porwali się od razu do szabel.
A przecież w tych targach o rację za pośrednictwem siostry bierze udział także ta, która o pomoc wołała. Musi przetrawić swoje upokorzenie i schować dumę do kieszeni, odpierając równocześnie zarzuty, że nie jest cyniczną oszustką. Upublicznianie cierpienia może przynieść wiele dobrego, ale, jak widać, wiąże się również z pewnymi kosztami. Ważne, by bilans zysków i strat mimo wszystko wychodził na plus.
Jak kończy się ten smutny, a zarazem pouczający traktat o bólu, chorobie będącej jak fatum, nieumiejętności radzenia sobie z cierpieniem własnym i cudzym? Nie wiadomo. Autor nie skonstruował zakończenia, pozostawiając tę historię otwartą. Każdy może wyreżyserować finał tej opowieści, wpłacając choćby niewielką kwotę na konto bankowe Wiesi Cień. Bo Wiesia Cień istnieje naprawdę. Mieszka w Katowicach, zmaga się z własnym ciałem w niewoli stwardnienia rozsianego.
Czym był ten spektakl? Sztuką samą? Eksperymentem? Akcją charytatywną? A może rzeczywistością samą przeniesioną na scenę z chirurgiczną precyzją?
Zapewne wszystkim po trochu. Piękny gest Andrzeja Dopierały, który chcąc pomóc dawnej koleżance, pisze i wystawia sztukę teatralną, nie wybrzmiałby tak przejmująco, gdyby nie zaangażowanie oraz umiejętności całego zespołu. Trudno nie zachwycić się także artystyczną stroną przedsięwzięcia – reżyser potrafił wyczarować na niewielkiej scenie w Marchołcie niezwykły klimat: lekko surrealistyczny, trochę przerażający, a może tylko oniryczny. O tej sztuce nie da się tak łatwo zapomnieć. Tym bardziej, że wciąż czeka na swoje zakończenie.
P.S. Spektakl „Ciemno. Jasno. Cień” będzie można zobaczyć 27 września o godzinie 19.15 w klubie Marchołt w Katowicach (ul. Warszawska 37) w ramach Poniedziałkowego Teatru Bez Sceny. Bilety: zwykłe – 20 zł, ulgowe – 15 zł.