Marzyłem o Szekspirze

rozmowa z Andrzejem Sewerynem

Kiedy Steven Spielberg nie obsadził mnie w roli tytułowej swojej "Listy Schindlera" popadłem w depresję. Wtedy zadzwonił Jacques Lassalle, dyrektor Komedii Francuskiej.

Jutro w Teatrze im. J. Słowackiego odbędzie się premiera monodramu, pt. "Wyobraźcie sobie... Szekspir". W jednej ze scen spektaklu "zagra" z Panem pies. Tak podobno Pan sobie zażyczył... 

- To nie ja sobie zażyczyłem tylko Szekspir. W tekście wyraźnie jest mowa o żywym czworonogu. 

Jak się wabi? 

- Szekspir nazwał go... Śledziem. To miał być pies służącego, którego pan idzie na cesarski dwór. Próbuję z tym szczególnym partnerem współpracować na zasadach bardzo przyjaznych. Mówi się w teatrze i w kinie, że nigdy nie powinno się grać z dzieckiem albo psem, bo zawsze cię pokonają. Wystarczy, że zwierzę wykona coś, z czego ludzie będą się śmiać, a ty zostaniesz zepchnięty w kąt. To jest duże ryzyko, ale gdyby tak "używać psa", a nie znosić jego obecność? Oczywiście, biorę pod uwagę możliwość kompromitacji. W końcu nigdy jeszcze z psem nie grałem. Poza tym nie wiemy, jak się zachowa. Na próbach wszystko jest w porządku, ale z widownią kto wie? Gdyby na przykład zaczął siusiać, to wtedy nie wiem, co zrobić. Trzeba by się na to przygotować... Musi być szmata za kulisami... i ja muszę coś z tym zrobić. Zapiszę sobie to nawet. W każdym razie nie podchodzę do tego ze strachem. W ogóle pomimo tremy, czuję radość. Daje mi ją właśnie Szekspir. To są teksty napisane przez człowieka teatru. One nam dodają skrzydeł. Są po prostu piękne. 

W Pana wykonaniu zobaczymy całą plejadę postaci szekspirowskich. Jak narodził się pomysł na to przedstawienie? 

- O tym, by pracować z tekstami Szekspira myślałem jeszcze w latach 70., zwłaszcza gdy obejrzałem w Warszawie spektakl Johna Gielguda, brytyjskiego odtwórcy ról szekspirowskich i prawdziwego mistrza słowa. Nieco później miałem okazję zobaczyć w Glasgow monodram Iana MacKellena oparty na tekstach Williama Szekspira. 

Z tego spektaklu pamiętam zwłaszcza jedno zdanie wypowiedziane przez MacKellena ,,Wyobraźcie sobie państwo tych, którzy grali pierwszego Hamleta, Otella czy Ryszarda". 

Pomyślałem sobie - rzeczywiście, czy oni mieli świadomość tego, że uczestniczą w wydarzeniach, które później będą powtarzane w historii świata przez setki lat? A co dopiero ci, którzy grali w teatrach greckich Oresteę, króla Edypa albo Elektrę. To dopiero może być ciekawe. 

Jednak ciekawość nie była jedynym powodem Pana udziału w ,,Wyobraźcie sobie..." 

- Spektakl ten jest dla mnie okazją, by znów wystąpić na polskiej scenie. Dzięki Krzysztofowi Orzechowskiemu, dyrektorowi Teatru im. J. Słowackiego, moje marzenie się ziszcza. Nie jest bowiem łatwo próbować w Paryżu, przy moim natłoku zajęć, sztukę 10- czy 15-osobową z aktorami polskimi. Zaś forma monodramu pozwoliła na pracę niezależnie od kraju. Mogłem na przykład przygotowywać się do spektaklu z reżyserem Jurkiem Klesykiem, na spacerze w Lasku Bulońskim, w podziemiach Komedii Francuskiej, czy u mnie w domu. 

A dlaczego właściwie padło na Szekspira? 

- Dlatego, że na Szekspirze jestem wychowany. Pamiętam, jak na pierwszym roku studiów na PWST prof. Juliusz Wyrzykowski zaproponował nam, żeby każdy z nas zagrał swoją scenę marzeń. Ja chciałem zagrać Hamleta. I zagrałem. Widać już wtedy, jako 19-latek uważałem, że trzeba grać Szekspira. 

o i dzięki mistrzowi teatru widzowie w Krakowie będą mogli Pana oglądać, co jest zjawiskiem niezbyt częstym. Dlaczego właściwie zdecydował się Pan zostać we Francji? 

- Pobyt na Zachodzie był dla mnie bardzo pożyteczny. Wyjechałem w 1980 roku dzięki Andrzejowi Wajdzie, który zaangażował mnie do roli Kiki Tremendozy w spektaklu "One" realizowanym w Paryżu. Po pierwszych 6 miesiącach pomyślałem sobie, że może warto to kontynuować. Zdobyłem więc następną pracę. W międzyczasie przyszedł stan wojenny. Wtedy zaangażowałem się politycznie i stałem się "wrogiem" mojego kraju. O powrocie mowy już być nie mogło. Zresztą w tym czasie intensywnie pracowałem i nie wydawało mi się sensowne, by nagle zrywać z tym wszystkim. Dlatego z pierwszą wizytą przyjechałem do Polski w 1986 roku. 

A gdzie obecnie Pan mieszka? 

- W Paryżu, niedaleko placu Charlesa de Gaulle\'a. Wcześniej często zmieniałem mieszkania. Można powiedzieć, że w ten sposób zwiedziłem to miasto. 

Więc pewnie ma Pan w nim jakieś "swoje miejsca"... 

- Teraz, kiedy zadaje mi Pani to pytanie, uświadomiłem sobie, jak mało korzystam z uroków tego miasta. Mam kilka ulubionych restauracji. Najważniejsze, żeby były blisko domu. 

Gdzie czuje się Pan teraz bardziej u siebie - we Francji czy w Polsce? 

- I tu, i tu. 

Jak radził Pan sobie z trudnościami językowymi, które dla człowieka władającego słowem musiały być szczególnie dotkliwe? 

- Nie znałem dobrze francuskiego, więc po prostu pracowałem nad językiem. Zresztą brak pewnej jego bazy odczuwam do dziś. Dlatego nad tekstem francuskim pracuję o wiele dłużej niż moi francuscy koledzy. Zwykle mam go ciągle z sobą. Jest na przykład moim towarzyszem podróży. 

Widać odnosi to dobre skutki. Jest Pan trzecim cudzoziemcem zaangażowanym do zespołu Komedii Francuskiej. W jaki sposób trafił Pan do narodowego teatru Francji? 

- Gdy Steven Spielberg nie obsadził mnie w roli tytułowej swojej słynnej ,,Listy Schindlera" popadłem w depresję i wtedy zadzwonił Jacques Lassalle, dyrektor Komedii Francuskiej proponując mi rolę tytułową w Don Juanie Moliera. 

Obecnie jest Pan stałym członkiem Teatru Francuskiego... 

- Tak, bo jest to naturalny proces. 

Nie ciągnęło Pana nigdy do Hollywood? 

- Cały czas ciągnie. Dlatego pracuję w Krakowie. 


Co ma Pan na myśli? 

- To taki żart. 

Jakie wrażenie zrobiła na Panu Catherine Denevue, którą spotkał Pan na planie filmu "Indochiny"? 

- Catherine jest dobrą aktorką, a jeszcze lepszą biznesmenką, która tak fantastycznie poprowadziła swoje życie zawodowe. No i trafiła w jakąś wrażliwość francuskiej publiczności. 

A Leonardo Di Caprio, którego spotkał Pan na planie jednego z filmów Agnieszki Holland? 

- Spotkaliśmy się w jednej małej scence. Zawsze witał się ze mną słowami ,,Good morning, sir. Widocznie Agnieszka mu powiedziała, że trzeba mnie szanować. Miły człowiek, a przede wszystkim fantastyczny aktor. Niedoceniony w pewnym sensie, bo jeszcze nie dostał Oscara. 

Pan też nie. 

- Sam tego nie rozumiem. 

Ale za to zdobył Pan inne znaczące nagrody. To prawda, że niewiele brakowało, by zamiast aktorem został Pan oficerem? Ponoć tak chciał Pana ojciec... 

- Po prostu chciał dla mnie jak najlepiej. Jako młody chłopak należałem do kręgu walterowców, którymi dowodził Jacek Kuroń. Często podczas obozów harcerskich jeździliśmy po Polsce i wystawialiśmy różne przedstawienia. Bardzo to lubiłem. Również w szkole udzielałem się w parateatralnych przedsięwzięciach. 

Jak życie prywatne wpływa na to, co robi Pan na scenie, jak gra? 

- Moje osobiste przeżycia wpływają na moją grę. Nie jestem tu wyjątkiem. Rola Ryszarda Cieślaka w "Księciu niezłomnym" Grotowskiego to wspomnienie pierwszej nocy miłosnej Ryszarda Cieślaka. Z drugiej strony Jean Luis Barrault powiedział kiedyś, że są dwie linie. Jedna to ja, druga to moja rola. Czasami te linie się pokrywają. Jednak to jest moja prywatna sprawa i tylko ja o tym wiem. Półżartem powiem - a co to za przeproszeniem państwa obchodzi? Najważniejsze jest to, co widzicie na scenie. 

Jest Pan aktorem filmowym, teatralnym, poza tym pedagogiem. Skąd bierze Pan na to wszystko czas? 

- Kradnę go. Z prób, mojego wypoczynku. Pierwszego października muszę być na próbach Komedii Francuskiej. Gram doktora w ,,Wesołych kumoszkach z Winsoru". Premiera 5 grudnia. W międzyczasie muszę się przygotować do kursu z moimi studentami, a chciałbym jeszcze przypomnieć widzowi polskiemu ,,Dzienniki" Witolda Gombrowicza i wziąć udział w wieczorze poświęconym Beniowskiemu Słowackiego w Operze Krakowskiej, a prócz tego grać w ,,Wyobraźcie sobie..." i ,,Dowodzie", który wyreżyserowałem w teatrze Polonia. 

A film? 

- Zbliża się premiera ,,Różyczki" w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego. To bardzo piękny film oparty na motywach ostatnich dni życia Pawła Jasienicy. To film o marcu 68. 

Ogląda Pan stare filmy ze swoim udziałem? 

- Nie mam na to czasu, zresztą nawet moje własne dzieci tych filmów nie oglądają. Muszę przy okazji wyznać, że jest jeszcze kilka filmów, których do tej pory nie zdążyłem obejrzeć. 

Ma Pan jeszcze jakieś aktorskie marzenie? 

- Mam, ale nie powiem Pani jakie. 

Pytam, bo kiedyś planował Pan wystawić ,,Dziady" we Francji... 

- To rzeczywiście było moje marzenie. Projekty zostały złożone, ale mam wątpliwości, czy to się uda. 

A nie planuje Pan na stałe wrócić do Polski? 

- Zobaczymy. Na razie planuję zagrać w "Słowackim". 

Unika Pan odpowiedzi, a przecież niebawem zostanie Pan dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie... 

- Zostanę.

Joanna Weryńska
Polska Gazeta Krakowska
25 września 2009
Portrety
Andrzej Seweryn

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia