Matka najlepszą kochanką

"Metafizyka dwugłowego cielęcia" - reż. Michał Borczuch - TR Warszawa

Młodzieniec, który nigdy nie zaznał innej kobiety, w szczególności białej kobiety, pragnie kochać jedynie matkę. Gdy ta umiera, szuka jej w "pół-księżniczce pół-dziwce" Mirabelli (Agnieszka Podsiadlik). "Ty jesteś moją drugą prawdziwą matką. Urodzisz mnie na nowo" - żąda Karmazyniello (Sebastian Pawlak), gdy otrzymał atrakcyjną kobietę niejako w prezencie, z przeznaczeniem do zdobycia seksualnych doświadczeń. Ta ostatecznie zgadza się na realizację tego dziwacznego żądania, choć do samego porodu nie dochodzi. Za to w perwersyjnej scenie odgrywa matkę w akcie z przyrodnim bratem Ludwikiem (Rafał Maćkowiak), który na chwilę wciela się w ojca głównego bohatera

Nie jest to jedyny seksualny moment w przedstawieniu reżyserowanym przez Michała Borczucha. Kazirodcza relacja syna  z matką (Leokadia Clay, Maria Maj), zazdrość o partnera matki (Edward Mikulini-Pechbauer, Lech Łotocki), kwestionowanie jego ojcostwa, rywalizacja z nim, epatowanie nagością i rytualnym wydłużonym za pomocą futerału członkiem – wszystkie te zabiegi budzą skojarzenia z najbardziej popkulturowo wyeksponowaną częścią teorii Zygmunta Freuda. Kompleks Edypa zdaje się głównym fabularnym pomysłem we wczesnej sztuce Witkacego i nic dziwnego, bo napisana została na początku lat 20., w okresie rozkwitu psychoanalizy.

Doświadczenia z pobytu w Polinezji razem z Bronisławem Malinowskim pozwoliły autorowi nadać dramatowi etniczny koloryt. Część tekstu jest nawet niejako na żywo tłumaczona na język Papuasów przez plemiennie umalowaną Aparurę (Magdalena Kuta). Egzotyczne miejsca nie są jednak w spektaklu specjalnie wyeksponowane (choć dzięki używanemu od czasu do czasu projektorowi zapewne mogłyby). Scenografia nie oddaje scenerii, w których toczy się akcja. Pisane kredą na tablicy długości i szerokości geograficzne towarzyszące nazwom miejsc (Port Moresby, Sydney, Karlsgoorlie) nie dostarczają tego, co mogłoby złożyć się na sceniczny hit. Nie ma choćby namiastki pięknych krajobrazów czy ich niezwykłych zmian związanych z podróżą. Meble i domowe przedmioty wydają się ubogie i zużyte, oddają schyłkowość sytuacji, w której znajdują się bohaterowie. Skrzynie i książki sugerują wprawdzie – słusznie – że należą do towarzystwa intelektualnego i podróżującego, ale główna funkcja, jaką zbiorowo te sprzęty pełnią sprowadza się do tworzenia bałaganu odpowiadającego temu, który panuje w życiu protagonistów. Wielokrotnie otwierane wino i whisky dopełniają obrazu dekadencji, wykluczającej odległe cele i kotwiczącej dążenia bohaterów w chwili obecnej.

Aby zasugerować pierwotność otoczenia i bliskość kontaktu z naturą, aktorzy boso chodzą po scenie. Tam, gdzie pojawiają się buty, pełnią one rolę ważnych rekwizytów. Wysokie czerwone szpilki i szpanerskie kowbojki odpowiednio sygnalizują przerysowaną kobiecość i męskość. Zdarcie obuwia z zabitego mężczyzny jest jakby oskalpowaniem konkurenta, a założenie tak zdobytego łupu ma ułatwiać ubieganie się o kobietę. Mizoginizm Witkacego nie osiągnął może ekstremum, ale kobiety przestawiane są jako instrument zaspokajania potrzeb mężczyzn. „Będziemy tę białą świnię kochać razem, zgoda?” – proponuje jeden z młodzieńców drugiemu. Pozornie emancypacyjny, w rzeczywistości zaś ironiczny charakter mają wyznania matki dotyczące liczby jej kochanków i szczerości uczuć do nich żywionych. „Byłam porządną kobietą. Mam wiele wspomnień” – mówi Leokadia do syna.  Podobne wrażenie odnieść można, gdy Mirabella deklaruje: „Ja reprezentuję siebie. Sama się wychowałam. Miałam dzięki temu dużo więcej miłości”. To ironizowanie z autonomii, a nie jej apoteoza. Niezależność, podobnie jak miłość, pokazywana jest z dystansem i niewiarą. Anomia przebija zza wielkich słów i płomiennych deklaracji.

Inscenizacja tekstu Witkacego obfituje w absurdalne zwroty akcji, które nigdy nie okazują się ostateczne. Matka umiera kilka razy, by w końcu i tak powrócić. Ojczym wykazuje podobną zdolność powrotu. Przebija ich jednak oboje biologiczny ojciec głównego bohatera, który wydawał się rozczłonkowany i częściowo obrócony w proch, a jednak powraca triumfalnie, by z dumą obejrzeć kolekcję owadów, w tym nawet i ten jeden egzemplarz, którego poszukiwanie okazało się dla niego fatalne. Akcja toczy się jak w absurdalnym śnie. Granice między rzeczywistością a majaczeniem wydają się zatarte na tyle, że widz przestaje oczekiwać realistycznego rozwoju wypadków. Martwi mogą pojawić się znowu, sprzymierzeńcy bez powodu zmienić zdanie, kochankowie niespodzianie zamienić się we wrogów. Gęstość gwałtownych zgonów pozornie popycha sceniczne dzianie się ku ostatecznemu rozwiązaniu, ale zastąpienie śmierci jako zjawiska ostatecznego czymś odwracalnym i nieledwie teatralnym, pozwala „Metafizyce…” trwać i trwać. Choć miejscami przyspiesza, to i tak nie trzyma w napięciu na tyle mocno, żeby uzasadnić dwie godziny umrzeń, odżyć i miłosnych zapałów.

Są jednak w spektaklu momenty poruszające. Do takich należy umieranie Matki, nad którą wznosi melodyjne pienia Aparury w tubylczym języku. Z dużą siłą oddziałują także niektóre fragmenty dotyczące relacji między matką a synem. Namiętne pocałunki mają wyraźnie kazirodczy podtekst. W jednej z ostatnich scen ojczym (a właściwie jego widmo) sam wręcz zmusza matkę (a właściwie jej widmo) do tego, żeby dostarczyła synowi seksualnej rozkoszy. Z kolei Mirabella niemal gwałci przyrodniego brata. To łamanie seksualnego tabu mogło szokować przed dziewięćdziesięciu laty, gdy powstał dramat. Dziś chwilami budziło wśród widzów wesołość.

Spektakl obfituje w akty teatralizowanej śmierci: od choroby, od strzałów z pistoletu, na skutek uduszenia gołymi rękami. Nie są to jednak momenty tragiczne. Wyglądają jak parodia kulminacyjnych scen z szekspirowskich dramatów. W niektórych momentach desakralizacja śmierci dokonująca się poprzez ukazanie mechanicznego charakteru rytuałów umierania pozostawia jednak wieloznaczność. Leokadia leżąca na marach z materaca w towarzystwie syna i szamanki wydaje się umierać autentycznie. Dopiero jej słowa: „Nie mam mózgu. Ostatnią myśl zjadła mi z tyłu żaba” ujawniają w pełni prześmiewcze intencje twórcy.

Humor chwilami jest gruby i nachalny. Jack Daniels (Tomasz Tyndyk), rzekomy potentat na rynku złota, w rzeczywistości oszust, popija whisky marki, a jakże, Jack Daniels. Nie pozwala jednak dopić tego szlachetnego trunku tubylczej Aparurze. Ku jej złości wylewa resztę bursztynowej wody ognistej na ziemię. Podobnie forsowany jest humor w scenie, gdy kelner podaje po raz drugi odrzucone wcześniej wino, później karmi nim starszą kobietę z miski, a ta pluje niechcianą „strawą” niczym kilkuletni niejadek. I tu trudno doszukać się głębokich metaforycznych intencji. To raczej zapowiedź czystej formy, która programowo nie powinna nieść istotnych treści. Scena ta jest u Borczucha pusta, bo taką ją wymyślił Stanisław Ignacy.  W tym sensie Witkacowskie idee zostały wiernie zrealizowane na scenie TR.

Przestawienie męczy i to chyba nie tylko widza. Jest trudne do zagrania. Klisze nadopiekuńczej matki, despotycznego ojca, głodnego miłości młodzieńca, najlepszego przyjaciela, tajemniczego tubylca w tle i dzikuski z lingwistycznym zacięciem rozpadają się i nie są konsekwentnie doprowadzone do kulminacji. Uniemożliwia to struktura dramatu, nie pozwalająca ani na linearny rozwój akcji, ani nawet na równoległe prowadzenie wątków. Absurdalny humor, zapewne ożywczy w kilka lat po pierwszej wojnie światowej, w czasach po Montym Pythonie, wydaje się mało śmieszny. Trudno mieć pretensje do aktorów, którzy nie mogą wykreować spójnych postaci. Nie sposób powstrzymać się od konstatacji, że to błędna decyzja repertuarowa Grzegorza Jarzyny. Sama oryginalność tekstu nie zapewnia jeszcze wysokiej jakości przedstawienia. W tym przypadku jego programowa niespójność skazała realizację na poważne problemy.

Jarosław Klebaniuk
Teatrakcje
18 lutego 2011
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...