Matura czyli punkt zwrotny

Pod wiatr

W szarym garniturze, kupionym kilka dni wcześniej w katowickim „Zenicie", maszerowałem w słoneczny, majowy poranek 1979 roku, do mojego III LO w Chorzowie Batorym, na pisemny egzamin z matematyki.

Tak mi się zgrabnie napisało – „maszerowałem", w istocie wlokłem się noga za nogą moją dzielnicą, pod wiaduktami, wzdłuż wysokich ścian walcowni i młotowni gigantycznej wówczas Huty Batory, która zawłaszczyła moje miasto od ponad stu lat. Przechodziłem pod grubaśnymi rurami przerzuconymi nad ulicami, przez ukwiecone skwery z resztkami schronów przeciwlotniczych. Szedłem, noga za nogą, w tłumie szarych, umęczonych ludzi idących do huty, albo z niej wychodzących; w tym mrowiu podobnych do siebie postaci wyróżniło się kilku podobnie jak ja odzianych, zmierzających, jak na ścięcie, na egzamin z matematyki.

Dziś takich tłumów na ulicach mojego miasta nie uświadczysz, bo huty prawie już nie ma. Szedłem coraz wolniej, tuż przy mnie, po ulicy przejeżdżał nie kończący się sznur ciężarówek wyładowanych węglem, jakimiś stalowymi konstrukcjami. Moje miasto dudniło tego poranka, wzdychało, warczało, puszczało dym z tysiąca kominów – jak zawsze, bez końca, dzień po dniu. Wreszcie doczłapałem pod budynek szkoły. Jaki piękny dzień; błyszczały w słońcu szyby w pootwieranych oknach, tłumek garniturów, białych koszul, granatowych bluzek kłębił się przed wejściem. Wszedłem i ja.

Człap, człap – człapałem długim korytarzem pod drzwi auli. Jeszcze spojrzałem przez okno na trawnik przed szkołą, jaka soczysta zieleń. Ale już liczenie nas, losowanie numerków - gdzie kto siedzi. I do auli. Wielka ta aula, ogromna, drabinki gimnastyczne na ścianach, scena, okna od podłogi po sufit, jak jasno. Stoły przygotowane, ustawione w równych kolumnach, odstępach, jak karne oddziały przed bitwą na mapie w pracowni historycznej. Jak cicho.

Patrzę na wylosowany numer – wysoki, oby jak najdalej długiego, pokrytego zielnym suknem, stołu komisji. Idę wzdłuż stołów, spoglądam na karteczki z numerami, jeszcze nie mój, jeszcze nie; doszedłem do ostatniego stołu. Dalej ściana. Zawracam idę wzdłuż środkowej kolumny stołów; idę i idę, patrzę na numery i tak idąc doszedłem do pierwszego stołu ustawionego tuż przed stołem komisji. Jakieś półtora metra. Na blacie tego stołu ustawiono karteczkę z MOIM numerem. Ja największy osioł matematyczny w dziejach tej zacnej szkoły przy pierwszym stole przed komisją i to jeszcze ustawionym dokładnie przed środkiem stołu komisji, na samej osi. Litości ! Pokazałem numer, usiadłem.

Widząc mnie członkowie komisji pobledli, na twarzy mojej wspaniałej, kochanej nauczycielki matematyki malowało się przerażenie. Ale los, jak to los, zawsze ślepy. Zaczęło się; witali nas, coś tłumaczyli, powtarzali, życzyli. Dostałem opieczętowane kartki kancelaryjnego papieru w kratkę, z pieczątką. Rozłożyłem na blacie pióro, długopis, ołówek, gumkę, linijki, ekierki, cyrkiel. Przeczytali zadania. Były to trzy zadania. Zapisali je na tablicy. Jeszcze życzyli powodzenia. Spojrzałem na zapisane zadania. Dziś bym się rozpłakał, bo na stare lata zrobiłem się płaczliwy. Komisja udawała, że na mnie nie patrzy. Przepisałem zadania z tablicy, piórem; równym, pięknym pismem, bardzo, bardzo starannie. Długo przepisywałem. Potem wziąłem linijkę i powoli, dokładnie podkreśliłem, dwoma liniami każde zadanie. Były to trzy zadania. Rozejrzałem się po auli; wszyscy pisali pilnie z pochylonymi głowami. Spojrzałem na komisję; w ich oczach ujrzałem litość i coś w rodzaju skrywanego obrzydzenia. Wziąłem pióro i na środku kartki napisałem drukowanymi literami – „ROZWIĄZANIE". Podkreśliłem to słowo dwa razy. Pod spodem napisałem cyfrę „1" i jeszcze raz przepisałem pierwsze zadanie. Podkreśliłem zadanie.

Za oknami ćwierkały przeraźliwie głupie wróble. U góry dwóch kolejnych kartek przepisałem dwa pozostałe zadania. Podkreśliłem. Od rozpoczęcia matury minęło piętnaście minut. Sporo jeszcze pozostało. Co ja potem robiłem? Doświadczałem względności upływu czasu. Miła pani roznosiła świeżutkie bułki z żółtym serem. Całe szczęście, że skusiłem się na tę bułkę. Już nigdy żadna bułka nie smakowała mi jak wtedy. Zdałem na trzy na szynach albo na czterech szynach może to było trzy na całym, poplątanym torowisku. Bałem się dopytywać. Ale od tego czasu omijam szerokim łukiem wszelkie loterie.

No, tak ale musi jakieś nawiązanie do teatru. W auli była s c e n a, nawet duża, W drugiej klasie wystawialiśmy tam bajki Krasickiego, przed całą szkoła. Ja też grałem jakieś dziwne zwierzę. Zapomniałem tekstu. Na amen. Uciekłem w kulisy. Ale był wstyd.

Ingmar Villqist
Dziennik Teatralny
5 maja 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia