Męczą ludzi

Zapraszamy tylko tych, co zapłacą za bilet świadomi trudności, jakie ich czekają.

Wiadomo, że miasto nie jest oazą spokoju i ciszy. Kto jej pragnie, musi zaszyć się na wsi, lub kupić sobie wyspę. Ale przecież można uniknąć zbędnej przesady, jeśli tylko dopisze rozsądek i dobra wola. Nie musimy ryczeć na całe gardło wracając gromadnie po wesołej imprezie. Nie musimy wrzeszczeć do każdej z milionów słuchawek, jakbyśmy rozmawiali jak w minionej epoce na wiejskiej poczcie przez centralę międzymiastową. Przecież nasza komórka słyszy każde spokojne słowo, jakby była uchem rozmówcy tuż przy naszych ustach. Nie musimy dudnić buciorami nad głową sąsiada, ani tym bardziej stukać szpilkami snując się godzinę po pokoju w amoku wybierania wyjściowej sukni.

Nie musimy puszczać techno w swoim samochodzie pod uśpioną kamienicą tak, że brzęczą w niej wszystkie szyby. Nie musimy słuchać Radia Maryja na pełny gaz na złość nieprawomyślnym sąsiadom. Nie musimy, ale możemy. Nikt nam za to krzywdy nie zrobi. Więc folgujemy swoim egoistycznym upodobaniom i swojej pogardzie do otoczenia.

Ale dlaczego meczą nas miejskie służby, które z samej definicji nam służą, a nie sobie? Dlaczego po północy wyruszają w miasto ekipy, które rzucają kubłami na śmieci pod pretekstem ich oczyszczenia? Na zwróconą kiedyś przeze mnie uwagę dziarski śmieciarz odwrzasnął mi, że dlaczego burżujstwo chrapie, jak on musi w nocy ciężko pracować? Nie przekonało go, że burżujstwo pracuje w dzień, kiedy on chrapie i cisnął blaszanym koszem z całej siły. Ostatnio rozpleniła się plaga nocnych zamiataczy ulic, którzy zamiast staroświeckich mioteł mają dzisiaj wielkie dysze z doczepionym silnikiem ryczącym jak motorówka z motocyklem jednocześnie. Czy takiej dmuchawy nie można używać w dzień? Jeśli w ogóle trzeba jej używać, bo ten wynalazek nie czyści, tylko przewiewa kupę śmieci z miejsca na miejsce, co kojarzy mi się z prastarym sposobem zamiatania pod dywan. Tak więc w nocy hałasują ekipy czyszczące, a o siódmej rano włączają swoje świdry i radyjka z przebojami budowlańcy remontujący elewacje nasze, czy sąsiednie – wszystko jedno. Gdyby jednak komuś wystarczały cztery godziny snu na dobę, to musi pamiętać, żeby nie lokalizować swojej siedziby w pobliżu jakiegoś skweru, lub placu, bo nigdy nie wiadomo, czy jakiś prężny i ambitny urzędnik magistratu nie zorganizuje tam festiwalu rocka, czy discopolo i na zbudowanej estradzie pozwoli próbować zespołom od rana do rana.

Ambitni działacze kulturalno- oświatowi są nie od dzisiaj moją zmorą wyżywając się w festynach, festiwalach, budowaniu piaskowych rzeźb na plaży, organizowaniu rajdów samochodowych środkiem miast, przemarszów orkiestr dętych, czy koncertów operowych na wolnym powietrzu z udziałem mikrofonów i potężnych wzmacniaczy z doczepionymi do nich śpiewakami wszelkiej maści. Męczyli mnie jeszcze za czasów socu trenując swoje umiejętności na niezliczonych obozach, szkoleniach, uroczystościach rocznicowych i państwowotwórczych. Ich zjadliwy portret umieszczony w „Rejsie" Piwowskiego bawi nas do dzisiaj, ale też do dzisiaj bawią nas oni sami wyciskając gdzie się da pieniądze od znudzonych zwykłym spacerem tłumów, zanęconych hasłem, że dzięki nim „będzie się działo".

Powie ten i ów, że tracę czas na doroczny lament w sprawie zgiełku, który jest przecież pochodną postępu. Ale je inaczej rozumiem postęp. Wierzę, że jeśli będziemy coraz częściej i powszechniej domagać się szacunku dla naszych uszu, których gwałcenie decybelami jest taką samą fizyczną przemocą jaką fundują pięści i kije, to ślamazarne prawodawstwo z czasem pozwoli wyeliminować chociaż część tej plagi. Już wprowadzane są przepisy o zakazie rozmów w niektórych miejscach publicznych. W teatrach jest od dawna przyjęty zwyczaj wyłączania komórek. Może wreszcie wprowadzimy to w kinach? Może faceci z ryczącymi odkurzaczami wyrobią się przed dwudziestą drugą? Może wielkie festiwale będą się mogły odbywać tylko w szczerym polu, albo na estradach leśnych, a na rynkach i placach pod oknami mieszkańców jedynie do godziny obowiązującej ciszy nocnej? Może nie jestem sam w tych marzeniach?

Bo nie mam złudzeń, że w marzeniu o teatrze jako jedynym miejscu, gdzie można wysłuchać opery w skupieniu i wzruszeniu, jestem paskudnie odosobniony. Moje przekonanie, że dzieło operowe zostało napisane dla teatru i tylko tam można przeżyć je w całej pełni, a nie na koncercie, gdzie soliści popisują się ariami, jakby to były piosenki oderwane od fabularnego kontekstu dzieła, takie przekonanie umrze razem ze mną. O ileż łatwiej jest zorganizować koncert i zaangażować nawet wielkie gwiazdy, które wyjdą na chwilę i „pykną" sobie solówkę, czy duecik bez dbałości o aktorstwo, czystość emocjonalną, charakteryzację postaci i wreszcie rozłożenie sił tak, by ich starczyło na cztery akty. Takie występy można mieć po kilku próbach. Operę trzeba próbować sześć tygodni, żeby z niej stworzyć wiarygodny spektakl. I tu powstaje dramatyczne pytanie – no dobrze, ale co bardziej męczy ludzi, skoro tę kwestię właśnie poruszamy? Może teatr operowy jest taką samą bestią jak ekipy nocnych służb, czy imprezujący do białego rana sąsiedzi?

Otóż istnieje zasadnicza różnica pomiędzy podjęciem decyzji, że udaję się do przybytku sztuki, jak do kościoła, gdzie w powadze należy wytrwać również męczące chwile, by osiągnąć oczyszczenie duszy, a bezradnością, kiedy pod mój dach wdzierają się nieproszone dźwięki najniższej jakości. Musi być jakiś sposób na obronę przed tym barbarzyństwem. Nikogo nie zmuszamy do odwiedzania opery. Zapraszamy tu tylko tych, co zapłacą za bilet świadomi trudności, jakie ich czekają. Niech więc nie będę zmuszany do wysłuchiwania łomotu, za który nie tylko nie płaciłem, ale gotów jestem wydać majątek, żeby go wyciszyć.

Marek Weiss
Weissblog
15 sierpnia 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia