Mefisto

portret Jerzego Treli

Trela mówił i mówił, zaledwie parę razy lekko poruszając złożonymi na podołku dłońmi, i po kwadransie nikt już nie wiedział, czy upłynęło pięć minut, czy pięć godzin, na widowni zapanował stan zbiorowej hipnozy

Oczywiście siedemdziesiątka to nie jest żaden powód do ochów i achów, w dzisiejszych czasach siedemdziesiątka to jest trochę więcej niż czterdziestka, dla aktora żaden powód do zmartwień, chyba że człowiek niespodziewanie wcześniej pożegna się z tym padołem, na co trudna rada; potem może najwyżej przyglądać się z góry bądź z dołu, zależy w co kto wierzy, jak koleżanki i koledzy żwawo wskakują w kostium króla Leara czy Klary Zachanassian, a potem idą na wódkę święcić wejście w ósmy krzyżyk. A przecież dobicie do siedemdziesiątki, zwłaszcza jeśli rzecz dotyczy przyjaciół z jednego podwórka, zawsze trochę zaskakuje, bo co jak co, ale starość nie nas przecież dotyczy, tylko jakichś stetryczałych dziadów ledwo powłóczących nogami i co wieczór wkładających sztuczną szczękę do szklanki przy łóżku. Trela, cóż, Kordiana już nie zagra, nie zagra nawet Ryszarda III, ale jeszcze niedawno grał Mefista w "Fauście" i gangstera Cygaro w "Skorumpowanych", więc co tu mówić o dziadostwie, choć, jak się okazuje, właśnie skończył siedemdziesiątkę.

Rysy mu się, owszem, nieco wyostrzyły, coś się tam pobruździło, siwizna daje o sobie częściej znać. Już trudniej go spotkać wieczorową porą przy stoliku w Spatifie, tym bardziej że Spatifu w Krakowie dawno nie ma. Ale dla tych, którzy z grubsza od półwiecza znają go na różnych poziomach zażyłości, Trela jest tym samym Jurkiem, który kiedyś, we wczesnych latach sześćdziesiątych, dał się poznać krakowskiemu towarzystwu jako aktor, uwaga, lalkowy. Karierę aktorską zaczynał mianowicie w pewnym nowohuckim półamatorskim przedsięwzięciu zwanym Teatr Lalek "Miś". Brzmi to z lekka niepoważnie, ale dawano tam wcale przyzwoite przedstawienia, głównie dla dzieci, choć nie tylko, bo, powiedzmy, Gogolowski "Płaszcz" trudno uznać za repertuar dla kilkulatków.

Nie ma się co jednak oszukiwać, jeśli kto wtedy jeździł z Krakowa do Nowej Huty, to najwyżej do Teatru Ludowego, a nie do jakiegoś "Misia", więc na dobry ład Trela zaczął być Trelą dopiero wtedy, kiedy przeniósł się z paroma Misiowymi kolegami do Groteski, która mimo wszystko była teatrem poważnym, choć też głównie lalkowym. No i była w Krakowie, a nie w jakiejś podejrzanej Nowej Hucie.

Potem, jak wiadomo, miał Trela dwuletni epizod w Teatrze STU, robiąc równolegle Szkołę Teatralną, kursem skróconym, bo z miejsca dostrzeżono jego talent i zdecydowano nie marnować mu czasu nadmiarem nauk. I pomyśleć, że szedł do tej Szkoły z niejakimi oporami, bo po pierwsze był starszy od tych, co z nim zdawali, a po drugie dziwnie nieśmiały, lekko wycofany, jakby nie dowierzał, że kogoś, kto grywał w lalkach i studenckim teatrzyku, mogliby poważnie potraktować w szacownej Wyższej Szkole Teatralnej... Sytuacja była nawet bardziej psychologicznie zawiła, bo STU stworzyli co prawda aktorzy po tejże Szkole, z Jasińskim i Łukowskim na czele, ale właśnie po to, by z rutyny szkolnej się wyrwać i "zrobić coś, co by od nich zależało". Gdyby Trela naprawdę czuł, że jego życiowym przeznaczeniem jest noszenie sztandaru oporu wobec Tradycji i Konwencji, pewnie by w STU został. Choć wątpię, bo jednak wszyscy, którzy skończyli PWST i zaczynali u Jasińskiego, dosyć szybko odeszli do zawodowych teatrów, ustępując miejsca wytrenowanym do bardziej rewolucyjnych zadań amatorom.

Trela obalać niczego raczej nie chciał. Poza naturalnymi skłonnościami do zawodowstwa cenił też Sztukę przez duże S. do czego ówczesny teatr studencki nie zdawał się przywiązywać szczególnej wagi, bardziej liczyła się pomysłowość konkretnych rozwiązań scenicznych. Zresztą za chwilę, po 1970 roku, w kulturze tego pokolenia etyka weźmie zdecydowany prymat nad estetyką, a krew, pot i łzy staną się miarą wartości i wiarygodności często wyższą niż precyzja myśli, gestu i słowa. Trela zaś był wychowankiem krakowskiego Liceum Sztuk Plastycznych, szkoły dosyć nietypowej jak na edukacyjną przeciętną socjalizmu. Poza konwencjonalnym programem licealnym wbijano młodym ludziom do głów upodobanie do niezależności duchowej, szlifowano poczucie formy na obrazach Rembrandta i Cezanne\'a, uczulano na harmonię koloru i równowagę kompozycji, ćwiczono w dostrzeganiu piękna tam, gdzie inni widzieli tylko kreski, kropki i plamy. Uczyli tego wszystkiego niezgorsi artyści, z własnym poważnym dorobkiem. No i jeszcze nie weszła w modę kontrkultura jako program intelektualno-artystyczny.

To była naprawdę dobra szkoła, i każdy, kto ją skończył bez jakiegoś specjalnego uszczerbku na umyśle i honorze (bywali i tacy nieszczęśnicy}, mógł o sobie powiedzieć, że dostał na całe życie dosyć specjalny bonus od losu. Skądinąd niezależnie od tego, czy później został przy sztukach plastycznych, czy wybrał zgoła inny zawód. Wiem coś o tym, bośmy się z Trelą właśnie w tej szkole poznali. Kiedym do niej nastał, Jurek właśnie ją kończył, ale nawet to krótkie pospólne zaczepienie wystarczyło, żebyśmy się odtąd rozumieli w pół zdania. O dobrą zaś znajomość pierwszoroczniaka z maturzystą o tyle nie było trudno, że każdy rok liczył po jednej nielicznej klasie i wszyscyśmy się o siebie obijali w wynajętych paru salkach zwykłej miejskiej kamienicy.

Lata po skończeniu LSP na jakimś okrągło rocznicowym bankiecie absolwenckim, ze zdumieniem odkryłem wśród starszych roczników jasnowłosą Zosię Kucównę, właścicielkę najpiękniejszego damskiego uśmiechu, jaki znam; jeszcze później Zosia napisze swoje znane, parokroć wznawiane wspomnienia, przez siebie samą ilustrowane, gdzie wyzna, co nie tylko jako aktorka zawdzięcza naszemu Plastycznemu.

Bodaj wszystkich, na czele z samym zainteresowanym, zawsze ciekawiło, co takiego dostrzegł w Treli Swinarski, że wyciągnął go z prób innego spektaklu i włożył mu do ręki egzemplarz "Dziadów" z rolą Konrada. Dotąd Trela grywał postaci raczej komediowe, różnych Gogolowskich wariatów i kabaretowych zboczeńców z Sacher-Masocha, wzbudzając współczucie bądź dziki śmiech widowni. Zwłaszcza rozśmieszanie przychodziło mu łatwo, bo zawsze - jakby wstydząc się robienia z siebie małpy - podświadomie albo i świadomie stosował metodę kamiennej twarzy Bustera Keatona. Jak wiadomo, w komedii to się sprawdza bezbłędnie. Notabene chyba nigdy nie widziałem Treli śmiejącego się w jakiejkolwiek roli. Zresztą i w życiu, jeśli już coś naprawdę go rozbawi, nie tyle wybucha śmiechem, ile zdaje się chichotać gdzieś do środka.

Jak ten nadzwyczaj dyskretny w okazywaniu uczuć człowiek, legendarnej skromności i spokojności, mógł awansować na porywczego romantyka, bohatera narodowej wyobraźni? W dodatku aktor jak najdalszy emploi amanta czy kochanka? Przecież Trela jako cierpiętnik miłości to czysta komedia... Podobnie jak Trela śpiewak... Lata później, może omamiony sukcesem romantycznych ról Treli, Krzysztof Babicki obsadził go, w Starym oczywiście, jako księcia Józefa Poniatowskiego w poetyckim gniocie Micińskiego "Termopile polskie". W recenzji z tego dzieła pozwoliłem sobie na paskudny żart, pisząc: "Trela nadaje się do roli księcia Pepi, jak ja do Jeziora łabędziego". Rzeczywiście, boki zrywać.

Powiadają uczeni, że rola Konrada, czy raczej obu Konradów, była skutkiem reżyserskiej koncepcji zagrania bardziej antyromantyka niż natchnionego poety ducha. Jakkolwiek było, Trela po prostu dat radę. Udowodnił tym samym, że wielki aktor, jak wybitny tłumacz, może pomieścić w sobie najróżniejsze teksty wdrukowane od zarodka w ludzki genotyp. Poza wszystkim Konrad Wyspiańskiego jest polemiką z Konradem Mickiewicza, więc dostał Trela podwójną szansę, nawet gdyby z jednym mu nie wyszło. A że ma w naturze większe zrozumienie dla antyromantyzmu niż romantyzmu, Konrad z Wyzwolenia okazał się jego arcydziełem aktorskim, a ten Mickiewiczowski zaledwie świetną rolą.

Jurek, jak zresztą większość aktorów, nie lubi wkuwać tekstów, zwłaszcza długich, ale jak już raz wkuje, nie ma mocnych. Diabli wiedzą, jak on to robi, że siedząc na krześle i zwyczajnie patrząc przed siebie potrafi pozornie monotonnym głosem mówić pół godziny, z każdą minutą nie tylko nie nudząc, ale wręcz magnetycznie wciągając. Grzegorzewski wiele miał chwil olśnienia w swoim autorskim teatrze, ale jedną z najdonioślejszych było wystawienie - w krakowskich "Dziadach" - dwunastu improwizacjach - taboretu na przód sceny i posadzenie na nim Treli do wielkiego monologu Adolfa. Trela siedział i mówił, nie podnosząc wcale głosu, a widzowie truchleli w fotelach, bo słyszeli rzeczy straszne. Tym straszniejsze, że mówił je ktoś, kogo ból już nie dotyka, bo wcześniej ten ból go za życia zabił.

Kilkanaście lat później, w 2010, powtórzył ten prosty numer Paweł Miśkiewicz w swoim "Klubie polskim" w warszawskim Dramatycznym. Też posadził Trelę na krześle i kazał mu gadać przed siebie więzienny monolog polskiego żołnierza emigranta, pokrzywdzonego przez rozpustną żonę i cynicznych kolegów. Trela mówił i mówił, zaledwie parę razy lekko poruszając złożonymi na podołku dłońmi, i po kwadransie nikt już nie wiedział, czy upłynęło pięć minut, czy pięć godzin, na widowni zapanował stan zbiorowej hipnozy, zostaliśmy złapani za pysk i trzymani w niewidzialnym a żelaznym uścisku, nikt nie śmiał drgnąć, żeby czegoś nie spłoszyć, i tak to trwało i trwało, aż się skończyło. Trela zamilkł, upłynęło jeszcze parę martwych sekund, i dopiero wtedy wybuchła widownia.

Grotowski umierałby szczęśliwszy, słuchając Treli w tych monologach. Zobaczyłby żywe wcielenie swojego teatru ubogiego: ociosany do esencji aktor, naprzeciwko niego widz, dookoła kosmos...

Tadeusz Nyczek
Dialog nr 6
14 czerwca 2012
Portrety
Jerzy Trela

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...