Michael bez twarzy

"Tak powiedział Michael J." - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

W spektaklu "Tak powiedział Michael J." słusznie nie użyto nazwiska Michaela Jacksona. Sztuka i spektakl duetu Jolanta Janiczak - Wiktor Rubin to abstrakcyjna wariacja na temat idola milionów ludzi na całym świecie. Wariacja chaotyczna, nieskładna i porażająco nieporadna.

Michaela Jacksona nie trzeba bliżej przedstawiać. Znają go mali, pamiętają duzi, a jak śpiewa słyszeli chyba wszyscy. Twórców "Tak powiedział Michael J." nie interesuje opowiadanie historii postaci znanej z mediów. Ciekawsze jest to, czego nie znamy - prawdziwa, a nie wykreowana na potrzeby kariery, twarz Michaela. Jak autorka tekstu Jolanta Janiczak i reżyser spektaklu Wiktor Rubin zauważają w programie do przedstawienia, ich spektakl jest w zamyśle teatralną formą portretu w stylu XX-wiecznego malarza Francisa Bacona, który na płótnie deformował ludzkie twarze, składał je z wielu nieprzystających do siebie elementów, tworząc w efekcie upiorne, a zarazem pociągające wizerunki. 

Taką twarz w detalu i ogóle Janiczak stara się odmalować, miksując w jednym tekście lęki i obawy jakie mogły być udziałem wielkiego MJ-a z dala od świateł fleszy. Dlatego spektakl Rubina rozpoczyna się od niewinnej sceny niespokojnego snu Michaela, obłożonego setkami wyciągniętych z rolek filmów do analogowego aparatu fotograficznego, które bohater szybko zamienia na wiadro nałożone na głowę. Przewracającemu się z boku na bok Michaelowi towarzyszą dziesiątki pytań (m.in. "Jak często się wąchasz?", "Wolisz pamiętać czy zapomnieć?", "Wierzysz w coś?") zadawanych przez Siostrę-zjawę. Nie ma tu zresztą konwencjonalnych bohaterów - to nieokreślone byty, niewyraźne, pozbawione tożsamości istoty, będące raczej nośnikami znaczeń i projekcjami mózgu umierającego Michaela. Poukładany, tradycyjny świat zostawiamy tym razem przed wejściem na widownię.

W grząski grunt abstrakcji i formy wrzucono szóstkę aktorów, którzy pozostają gdzieś na marginesie roli. Działają raczej jak performerzy niż grają w spektaklu. Największą swobodę ma Siostra (Dorota Androsz) - bardzo drapieżna niezależnie od tego czy wspiera się na kulach szpitalnych czy zostaje "przyszyta" do ściany i rozrywa swój kostium by się wydostać. Działań performerskich w "Tak powiedział Michael J." nie brakuje (podczas "rozrywania" ciała siostry przez Michaela w stronę widowni zostanie wystrzyknięta sztuczna krew, zaś sam Michael polewa nią sobie genitalia, później przedziera się przez folię, jaką owinięte zostanie jego łóżko). Oprócz siostry, w tym na płynnym, nieukształtowanym w żadną stałą formę świecie funkcjonuje Ojciec (świetny pseudo monolog Marka Tyndy na wejście - "to jest dobre"), Matka, Piotruś i, jakby przeniesiony z zupełnie innego wymiaru, Doktor. 

Ten ostatni przypomina doktora Tinkera z "Oczyszczonych" Sarah Kane - najsłynniejszej przedstawicielki nowego brutalizmu w dramaturgii (lata 90. XX wieku). Jeśli dodać do tego nawiązania do twórczości równie skandalizującego dekadę temu Wernera Szwaba będziemy mieli trop po jakim Rubin konsekwentnie, niestety z coraz gorszym skutkiem, stara się podążać. Po bardzo dobrym "Terrordromie Breslau" (Teatr Polski we Wrocławiu) i odważnej "Orgii" (Teatr Wybrzeże) - stanowiących ważne antymieszczańskie manifesty, tym razem zdecydował się powtórzyć eksperyment z przestylizowanej formalnie "Joanny Szalonej. Królowej" Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Tam jednak bełkotliwą, sztuczną inscenizację napędzał świetnie uruchomiony przez Janiczak mechanizm historii i wyraziste kreacje bohaterów. W sopockim przedstawieniu aktorzy pozbawieni są pomocy ze strony tekstu, który ich donikąd nie prowadzi i snując się po scenie wyglądają na cyrkowych kuglarzy.

W przestrzeni przypominającej złotą klatkę, za którą znajduje się imitacja raju, z drzewem poznania dobrego i złego (kolejna pomysłowa, pełna niespodzianek scenografia Mirka Kaczmarka), najbardziej miota się sam Micheal (Piotr Biedroń). To postać matowa, pozbawiona mocy, intrygująca jedynie wtedy, gdy niespodziewanie śpiewa falsetem arię "Lascia ch\'io pianga" Georga Friedricha Händela. Nie potrafi się odnaleźć biegający z dwoma sztucznymi penisami przy pasie Michał Jaros w roli Piotrusia, dyskretnie ucharakteryzowany na sobowtóra prawdziwego Michaela Jacksona. Z kolei postać zaciągającego z rosyjska Doktora (Jacek Labijak) skutecznie wtapia się w tło.

Oprócz najciekawszych w tym spektaklu Doroty Androsz (Siostra) i Marka Tyndy (Ojciec), który jednak wraz z czasem trwania spektaklu stopniowo gaśnie, nie można zapomnieć o Wandzie Skorny. Aktorka w pozornie najmniejszej z ról znalazła dla siebie przestrzeń. Brawurowo szarżuje jako blond idiotka - matka Piotrusia, odważnie walczy o swoją rozerotyzowaną bohaterkę i niemal desperacko (z sukcesem) broni tej postaci. 

Spektakl jednak składa się z lepszych lub - przede wszystkim - gorszych, a najczęściej efekciarskich pomysłów reżysera, które mogą tworzyć luźno skomponowaną mozaikę, bo przecież poetyka (przedśmiertnego) snu Michaela to umożliwia. Zgoda. Ale nawet jako antymieszczański performance spektakl ten pozostaje zlepkiem tanich efektów, stanowiących mieszankę nagości, sztuczności i paru gadżetów.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
17 października 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia