Między płcią a systemem

"Ciała obce" - 11. Festiwal Prapremier

Gdański Teatr Wybrzeże przyjechał na bydgoskie Prapremiery z "Ciałami obcymi" i zdobył nimi festiwalową publiczność.

Dramat młodej autorki Julii Holewińskiej opowiada o opozycjoniście stanu wojennego Adamie, który ukrywa przed otoczeniem fakt, że czuje się kobietą. Gdy ujawnia swoją orientację płciową i staje się Ewą, pada ofiarą środowiskowego ostracyzmu. W wolnej Polsce ostatecznie zabija go jednak choroba nowotworowa. Holewińskiej szczęśliwie udało się uniknąć melodramatyzmu. Przeplata historię swego bohatera/ bohaterki scenami rozgrywającymi się w podziemiu. Mamy tu osobników w wyciągniętych swetrach, spotkania po domach rozpędzane przez milicję, jest bojkot telewizji, któremu towarzyszyły "programy słowno-muzyczne" prezentowane w kościołach. 

Reżyser Kuba Kowalski ciekawie poukładał to na scenie. Ustawił na niej dużą biało-czerwona makietę wstęgi DNA, która staje się nośnym symbolem - z jednej strony genetycznej polskości, z drugiej - tajemnicy płci. Aktorzy wchodzą i schodzą ze sceny na podobieństwo figurek w naszej "polskiej narodowej szopie". Panie i panowie co i rusz przeistaczają się w chórek, objaśniający widzowi czas, w jakim rozgrywają się sceny. Przeskoki czasowe są dwukierunkowe, ale dzięki dość wyraźnie zaznaczonym cezurom łatwo je zanotować. Jest tu jednocześnie sporo dramatu. Adam kocha swoją żonę i dziecko, ale nie ma już siły dalej żyć w kłamstwie. Milicja szantażuje go zdjęciami w kobiecych fatałaszkach. Pomiędzy Adamem/Ewą a jego/jej synem napięcie jest budowane przez triadę: miłość-wstręt-litość.

Spektaklowi towarzyszyła muzyka na żywo. Saksofon, w który dmuchała rozczochrana dziewczyna i perkusja, na której bębnił chłopak w futerku. Rytm i melodyjność to mocne strony gdańskiego przedstawienia.

Ale na szczególne wyróżnienie zasługuje Marek Tynda w głównej, podwójnej roli. Zagrał swoją postać bardzo uczciwie, bez strojenia minek, kilkoma gestami zaznaczając diametralne przemiany. Wystarczyło, że długie włosy spiął opaską, a koszulę wpuścił w spodnie i znowu z typowej "pańci" stawał się solidarnościowym samcem alfa. Na początku spektaklu wyraźnie spięty Tynda, z każdą minutą był lepszy, by kulminację osiągnąć w finałowym, wstrząsającym monologu o tym, że poza polskością, historią oraz jakże na czasie tematyką transseksuologiczną rozgrywa się dramat człowieka, owego pogubionego ,ja", które usiłuje przetrwać w okrutnym kosmosie.

Także Łukasz Konopka jako syn prezentuje się znakomicie. Rozpina swoją postać pomiędzy buntem a wiernością wobec ojca. Gdy Adam/Ewa prosi go, by zwrócił się do niego/niej per "mamo", chłopak niemalże eksploduje od skumulowanych emocji. Zapada w pamięć epizodzik zabieganego od sakramentu do sakramentu księdza w wykonaniu Macieja Konopińskiego. Niestety, postać żony grana przez Justynę Bartoszewicz była bardziej typem niż żywą osobą.

To nie jest spektakl, który powiedziałby mi o "Solidarności" coś więcej niż garść komunałów w stylu "co się stało z naszą klasą". Żarciki z "Wielkiej Improwizacji" czy pieśni "Ojczyzno ma" też nie robią już większego wrażenia. To wszystko chyba domaga się jakiegoś innego języka. Ironia i drwina - mimo że do twarzy w nich młodej (rocznik 1983) dramatopisarce - to trochę za mało, by opowiedzieć o tym, czym była "Solidarność".

Jarosław Jakubowski
Express Bydgoski
9 października 2012

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia