Mięso z pelikana

"Pelikan, czyli pożegnanie mięsa" - reż. Natalia Korczakowska - Teatr Współczesny

Strindberg czy może w ogolę dramaturgia skandynawska od dawna, choć nieoficjalnie, zdaje się patronować Malarni szczecińskiego Teatru Współczesnego. Od dawna, to jest właśnie od czasu, gdy Anna Augustynowicz została jego dyrektorem artystycznym (1992-1993). To właśnie wtedy przecież wystawiono w Malarni - z dużym zresztą powodzeniem - dwie sztuki Stiga Larssona w jej reżyserii ("Naczelny", "Siostry, bracia") i "Wierzycieli" Strindberga (reż. Zbigniew Najmoła)

Z pozoru chłodna, lecz nasycona wielkimi emocjami dramaturgia Skandynawów, odkrywająca najgłębiej ukryte obsesje, obnażająca przy tym fasadowość społecznych i obyczajowych norm, zakłamanie życia rodzinnego i nasyconych erotyką relacji osobistych znakomicie wpisała się w klimaty teatru Augustynowicz. Współtworząc też formułę Malarni - sceny, której kameralność bywała potem, przez kolejne sezony do dziś, skierowanym do widza zaproszeniem do bliskości intymnej, lecz i prowokująco bezpośredniej, dalekiej od przyjaznego ciepełka typowych małych scen.

"Pelikan, czyli pożegnanie mięsa" - kompilacja dwóch dzieł Augusta Strindberga - jednego z jego najpopularniejszych niegdyś dramatów ("Pelikan") oraz powieści autobiograficznej ("Spowiedź szaleńca") - nie bez kozery też chyba opatrzona na scenie jego wielkim - wpisanym w scenografię - portretem, jest więc naturalnym niejako nawiązaniem do tego nurtu, a i swego rodzaju hołdem dla twórcy. Którego rozpoznania wciąż nas dotyczą, dotykają i bolą.

O ile jednak dobrze rozumiem intencje spektaklu Natalii Korczakowskiej, samo nawiązanie, celowo tak jawne, podszyte jest także dystansem wobec Mistrza, a też i hołd to przekorny, jakby zbuntowany.

Bo mamy tu do czynienia z cudzysłowami i nawiasami, które całą tę opowieść o gwałtownym kryzysie niszczącym rodzinę po śmierci ojca i ujawniającym źródła tego rozpadu (raczej rozkładu -jako że wszystko tu dzieje się w związku życia i śmierci) czynić mają jeszcze boleśniejszą, skazaną na wieczny fałsz i pozór, a przez to i kpinę.

Znamienna jest scena - mrugnięcie okiem, sygnał, iż dziedzictwo Mistrza, każdego Ojca, bywa tyleż tragiczne, co komiczne -gdy grający syna Maciej Litkowski, patrząc na portret- ojca i autora zarazem - burzy sobie czuprynę, strosząc ją zabawnie, i staje się do niego troszkę podobny.

Strindberg sam w sobie jest niezwykle serio, a gryząca ironia, którą naznacza swych bohaterów, przebijać się musi przez warstwy pretensjonalnie udrapowanej metafizyki i podszytej banałem psychologii oraz grubą materię dramaturgicznego kostiumu. Stąd pewnie potrzeba zrzucenia

tego kostiumu, również dosłownie. Postaci spektaklu w jego drugiej części zrzucają go bowiem niemal całkiem. Fryderyk (Maciej Litkowski) chodzi po scenie nagi, jego siostra Gerda (Barbara Biel) rozebrana jest do pasa. Miłość rodzeństwa, dotąd ukrywana, przeciwstawiona odzianemu w fałsz, ubranemu w ciasne słowa i gesty światu, znajduje wolność w symbolicznej nagości.

Nagi manekin - ustawiony na scenie od początku - zdaje się w tej mierze wyznaczać kierunek, a też i nie bez przyczyny bohaterowie dramatu, niepotrafiący się uwolnić od kostiumu, który jakby wrósł im w skórę, noszą do końca swe natrętnie sztuczne, krępujące ubrania: Matka (Iwona Kowalska) - czarną suknię z aplikacją przypominającą szkielet, a mąż Gerdy (Michał Lewandowski) przyciasną, kusą i drażniąco niebieską marynarkę. Okrywającą atrapę "prawdziwego mężczyzny".

Poprzebierani zwyciężą jednak. Poprzebierani czasem podwójnie -jak postać grana przez Ewę Sobiech - będąca kochankiem (kochanką) Matki - nosząca męski garnitur. To oni zostają na scenie, w domu pustym po śmierci ojca, ale wciąż nawiedzanym przez jego duszę i przekleństwo jego władzy. Choć dom spłonął, a Fryderyk i Gerda giną w jego tyleż metaforycznym, co rzeczywistym pożarze.

Problem w tym, że przedstawienie Natalii Korczakowskiej - pełne różnorodnych odniesień i gier - z rzeczywistością ukazaną przez autora "Pelikana", ale i z nim samym oraz ze współczesnością, wciąż uwikłaną w kostium, od którego tylko na pozór nas uwolniła ponowoczesność dzisiejszej kultury - samo tak się wikła w te zależności i komentarze, emocje i ich odbicia, że traci całą Strindbergowską siłę. Sprawia wrażenie sztucznej, mocno przerysowanej zabawy. Wydając się chwilami mimowolną karykaturą diagnozy "Pelikana" - opowieści o związkach rodzinnych, które są tak silne, że pętają nas, a czasem i niszczą.

Owszem, inscenizacja ma swój wyrazisty, spójny kształt sceniczny. Scenografia Kobasa Laksy - ascetyczna, zimna, zarazem pełna światła - wzbogacona projekcją "na żywo" (z kamery, którą Fryderyk ogląda swoją rodzinę, usiłując ją

schwytać na kłamstwie i zajrzeć jej w serce) oraz kostiumami Marka Adamskiego prowadzącymi, że tak rzecz ujmę, swój własny dialog -przykuwa uwagę. Ale pochwycone w nią - tak właśnie jak w obiektyw cyfrowej kamery-przedstawienie wydaje się być tą formą skrępowane. A aktorzy grający rolę... grających rolę, choć radzą sobie z tymi rolami dobrze, zdają się przecież, mimo woli, potwierdzać fakt, że Strindberga najlepiej pokazywać tak jak jest napisany: z jego całą, dosłowną surowością, w ciasno, pod szyję zapiętym kostiumie. Który pęka dopiero wtedy, gdy w spektaklu napięcie staje się nie do zniesienia. A w "Pelikanie" z Malarni brak, niestety, tego napięcia.

Artur D. Liskowacki
Kurier Szczecinski
9 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...