Miller przefajnowany

"Czarownice z Salem" - reż. Jerzy Wróblewski - Teatr im. Stefana Jaracza Olsztyn-Elbląg

Dramaturgia Arthura Millera jest społecznie zaangażowana, mocno osadzona w konkretnej rzeczywistości, obce jej są efekciarskie dziwności, wahania, dwuznaczności, prostymi drogami zmierza do celu, czasem może nazbyt prostymi, nie obawiając się mentorstwa, publicystycznej dydaktyki, ascezy moralitetu.

Sam Miller dzielił swoje sztuki na dramaty społeczne i dramaty rodzinne, ale i w pierwszych, i w drugich interesował go w istocie ten sam problem: wpływ świata zewnętrznego na życie jednostki, kształtowanie losu ludzkiego okolicznościami społecznymi. Szczególnie chętnie rozpatrywał te zagadnienia na przykładzie biografii mężczyzn. Komiwojażer Willy Loman ze "Śmierci komiwojażera", doktor Eddie Carbone z "Widoku z mostu", farmer John Proctor z "Czarownic z Salem"... Wszyscy oni zmagają się z losem, usiłują rozwikłać społeczne i etyczne dylematy naszych czasów.

W "Czarownicach z Salem" dylematem tym jest straszne widmo terroru przekształcającego się w mistyczną machinę uderzającą na oślep, gdzie popadnie. Miller pisał dramat pod wpływem konkretnych wydarzeń amerykańskich, pod wpływem szalejącego w USA w latach pięćdziesiątych terroru maccarthystowskiego, zafascynowała go magia okrutnej atmosfery kształtowanej przez strach, próbował wskazać, jak łamani byli i łamali się ludzie zagrożeni, owładnięci strachem, psychozą zbiorową.

Dlaczego umieścił akcję sztuki w siedemnastym wieku? Na pewno nie w tym celu, by dodać utworowi kolorytu, egzotyki, efektowniej rozegrać akcję. Millerowi niepotrzebne takie zabiegi. Narzuca on sobie rygorystyczne wymagania formalne, jego realizm abstrakcyjny, tylko pozornie jest abstrakcyjny. Siedemnasty wiek, to po prostu zasłona, ustępstwo torujące sztuce drogę na scenę.

Jak inscenizować dramaty Millera? Czy tak, jak uczynił to Jerzy Wróblewski z olsztyńskimi "Czarownicami z Salem"? Reżyser poszedł chyba złym tropem. Zamiast drążyć psychikę bohaterów sztuki, zamiast szukać dramatyzmu w nich samych, ukazywać, jak olbrzymieje w nich strach, psychoza zagrożenia, puścił wodze fantazji, tworząc widowisko ogromnie rozbudowane, z inscenizacyjnymi "przerostami", przytłoczone przez bogatą, wspaniałą scenografię, absolutnie jednak nieuzasadnioną.

Miller został przefajnowany. Wewnętrzny dramat jednostki gubi się w powodzi pomysłów inscenizacyjnych, dobrych i złych, w nastroju napiętym, w atmosferze krzyku, przesadnej ekspresji ruchu i gestu. Po niedawno oglądanym "Edwardzie II" mamy drugi przykład teatru okrucieństwa, bardzo silnie eksponującego formę inscenizacyjną, wyrazistość. Czy jednak każdą sztukę należy otwierać tym samym kluczem?

Spójrzmy na "Czarownice" Wróblewskiego. Przede wszystkim rzuca się w oczy scenografia Liliany Jankowskiej. Wspaniałe wnętrze ni to kościoła, ni to pałacu inkwizycji. Otwory okienne, wnęki, balkony. Głęboka perspektywa, wszystkiego dużo. Dekoracja pozostanie przez cały czas przedstawienia. Zmieniać się tylko będą rekwizyty. Witraże ze scenami egzorcyzmów zastąpione zostaną żywymi sylwetkami zakapturzonych katów, później skazańcami w więziennych strojach. Więźniowie noszą numery na plecach. W głębi, na szubienicy pojawiać się będą te same numery, odśpiewa pogrzebową pieśń. To nie wszystko. Jest jeszcze litania kończąca pierwszy akt, nazwany przez reżysera "egzorcyzmy". Aktorzy wskazują palcami na widownię, tam szukając następnych czarownic. Zaczynamy czuć się niepewnie. W akcie drugim - męski strip-tease, Machowski - Proctor długo i dokładnie wykonuje wieczorną toaletę. A przed sądem orgiastyczny taniec nawiedzonych dziewcząt.

Efekty, efekty, efekty. Dobre pomysły w parze ze złym gustem. Na aktorstwo pozostaje niewiele. Szkoda, bo dopiero popis aktorski może uczynić z "Czarownic z Salem" zjawisko fascynujące. W przedstawieniu, które oglądamy, jest kilka udanych kreacji. Hanna Krupianka najpełniej z całego grona wykonawców ukazała postać Elizabeth Proctor. Józef Czerniawski z obłudną przebiegłością zagrał przewodniczącego trybunału Donfortha, Ryszard Machowski miał kilka niezłych scen, ale wielkość postaci wymagała więcej. Świetną sylwetkę Rebeki Nurse stworzyła Eugenia Śnieżko-Szafnaglowa, głęboko mądrą i głęboko tragiczną. Z satysfakcją śledzę rozwój talentu Edwarda Sosny, jego pastor John Hale, to również jedna z lepszych ról przedstawienia.

Ponadto w sztuce występują: Karol Hruby (Parris), Antoni Chętko (Putnam), Marta Sobolewska i Janina Zakrzyńska (pani Putnam), Joanna Biesiada (Abigail), Janina Krawczykiewicz (Bstty), Maria Ejnik (Mercy Lewis), Sonia Ciesielska (Mary Warren), Magdalena Kusińska (Tituba), Władysław Badowski (Francis Murce), Roman Szmar (Giles Grey), Konrad Wawrzyniak (Ankiel Cheera), Józef Strumiński (Hathorne).

Janusz Segiet
Głos Olsztyński
14 marca 1970

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia