Miłość nie zna granic

"Gastronomia" - reż. Aleksander Sobiszewski - Wrocławski Teatr Pantomimy

"Gastronomia", choć zrobiona lekko i z humorem, jest pantomimą (...) pełnokrwistą, mięsną. Zarówno sam pomysł, jak i doskonałość jego realizacji aż proszą się o ciąg dalszy. Osobiście miła byłaby mi wegetariańska wariacja na temat stworzenia jadalnej kobiety

Jeśli komuś jeszcze pantomima kojarzy się z postaciami w jednolitych
kostiumach, ascetyczną scenografią, oszczędną warstwą dźwiękową i linearnym rozwojem wypadków, koniecznie powinien zobaczyć "Gastronomię". Bogactwo strojów, niezwykłe otoczenie, bogata muzyka i wokalizacja, zaskakujący rozwój akcji – wszystko to, łącznie z wyrazistą grą aktorów po prostu zachwyca. Najważniejszy wydaje się jednak sam pomysł na to przedstawienie – szokujący, przewrotny, zabawny, ale też dopuszczający elementarne wzruszenie. Trudno w to uwierzyć, ale spektakl Aleksandra Sobiszewskiego jest o miłości, a dokładniej – o zbrodni i o miłości.

Akcja toczy się w kuchni, więc mamy kucharzy – archetypowo prostackich i niezbyt higienicznych, rozwrzeszczane kucharki, a także pretensjonalne konsumentki. Szczury buszujące w śmieciach (w „Programie” figurują jako Lumpenmiśki, ale Ela nie miała wątpliwości), z aspiracjami do bardziej wyszukanego pożywienia dopełniają plejady zwielokrotnionych postaci. Malowniczą indywidualność stanowi, jak widnieje w Programie, "Hindus" (Krzysztof Antkowiak; według mnie bardziej sikh, bo i turban ciemny, i broda u hindusów raczej niezwyczajna). Głównym bohaterem jest jednak Gastronom (Radomir Piorun), a jego romantyczną partnerką Kobieta (Mateusz Kowalski), której wyeksponowana mięsność dobrze komponuje się z tytułem przedstawienia. Pod koniec pojawia się jeszcze Marlena Dietrich (Anna Nabiałkowska), śpiewająca w scenie finałowej, jednej z najbardziej absurdalnych.

Cały spektakl pełen jest nieoczekiwanych zwrotów akcji, a efekt zaskoczenia – potęgowany przez nadrealizm pomysłów. Pojawienie się na scenie gigantycznego kebabu staje się pretekstem do starć między nim a Gastronomem, przypominających walkę rycerzy na koniach lub działania wojenne prowadzone z udziałem bardziej zaawansowanego militarnie sprzętu. Pięć pindrzących się w kuchni kobiet tańczy przez telewizorem, a później eksponuje swoją seksualność przed pocącym się szefem kuchni. Skojarzenie jedzenia z seksem nie jest zresztą przypadkowe. Z jednej strony to właśnie po konsumpcji rozpoczyna się w spektaklu zabawa i tańce. Później z zewnątrz dobiegają odgłosy męsko-damskich igrców. Z drugiej strony – oblubienica głównego bohatera potencjalnie jest gigantycznym źródłem serwowanych porcji, więc jej seksualność wydaje się bardziej dosłownie spożywcza.

Pośród niespodziewanych zbiorowych występów i garderobianych coming outów – w wyniku jednego z których z kucharza wyłania się rzeczony hindus/sikh – toczy się jednak desperacka gra o akceptację i miłość. Wykpiony wcześniej, pozbawiony czapki Gastronom, znajduje kobiece akcesoria i gromadzi je w wannie. Później zaś dochodzi do szeregu zbrodni – z użyciem fartucha, tasaka, trującego gazu i pistoletu. Niektóre wydają się zupełnie irracjonalne, inne ujawniają swój ostateczny sens w dziele powołanym do życia przez bezlitosnego egzekutora. Efektem starań głównego bohatera jest groteskowy stwór, którego gastronomiczny korpus i wielkodrobiowa głowa uzupełniane są skalpem jednej z kobiet, biustem innej i – w dość nieoczekiwanym miejscu – brodą wspominanego już parokrotnie, niedookreślonego etnicznie religijnie mężczyzny pochodzącego z azjatyckiego subkontynentu. Tak spreparowana narzeczona otaczana jest atencją, przytulana i zaślubiana. Jej spożywcza ponętność aż prosi się o tragedię. Ta nadchodzi, ale – a jakże – w groteskowy sposób, najpierw wraz z mięsożernymi bestiami, później w scenie z ocalałym biustem pałaszowanym z dodatkiem keczupu. Moment wzruszenia związany z przekraczaniem przez miłość wszelkich barier nie trwa zatem długo. Powracają dwa nieodłączne efekty, wywoływane u widzów przez twórców spektaklu – uśmiech i śmiech. Dodajmy, że oba ze szczerym zachwytem w tle.

"Gastronomia" jest także bogatą skarbnicą cytatów z różnych zjawisk kultury. Niektóre sceny wydają się rodem z czarnego kryminału, inne z wodewilu czy roztańczonego bollywoodzkiego melodramatu. Rozpoznać można aluzje do Psycho Hitchcocka (zabicie szczura, tym razem małego, a więc niewątpliwego, podniesionym nożem), do Pigmaliona George’a Bernada Showa (tworzenie i ozdabianie narzeczonej, czynienie jej atrakcyjną), do bajki o Kopciuszku (próba założenia żółtego pantofelka na zbyt dużą stopę) a nade wszystko do Frankensteina Mary Shelley. Piosenka śpiewana przez Marlenę Ditrich nie jest jedynym znanym utworem muzycznym – znawcy odnajdą tu efekty twórczości kilkunastu autorów. Nie brak też nawiązań do dzieł sztuki. Sama postać Kobiety z kebabu przypomina Wenus paleolityczną (dzięki, Elu), a próba zetknięcia się palca Gastronoma z jej palcem – fresk Michała Anioła Stworzenie Adama ze sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. Należy zresztą przyznać, że choć nie pierwszy człowiek został stworzony przez Sobiszewskiego, to prawdopodobnie pierwsza kobieta-kebab. Autoironiczny brak skromności w podpowiadaniu aktorom wzniosłych gestów wydaje się więc jak najbardziej na miejscu.

"Gastronomia", choć zrobiona lekko i z humorem, jest pantomimą obfitującą w niewerbalne wokalizacje, nie powstrzymującą się przed żadnymi środkami wyrazu (taniec, gruby gest, przerysowana mimika, slapstickowe interakcje), pełnokrwistą, mięsną. Zarówno sam pomysł, jak i doskonałość jego realizacji aż proszą się o ciąg dalszy. Osobiście miła byłaby mi wegetariańska wariacja na temat stworzenia tragicznie jadalnej kobiety.

Widziałbym formowanie możliwej do ukochania postaci na bazie odpowiednich rozmiarów marchwi, cukinii lub bakłażana. Koperkowe włosy i pietruszka w miejscu pożądania, umiejętne zrobienie użytku z papryczek i orzeszków – wszystko to być może uczyniłoby taką narzeczoną gastronomicznym obiektem gryzoni, owadów lub przeżuwaczy. To przed nimi broniłby swojej ukochanej We-gastronom. Nie musiałby jej powoływać do życia prądem elektrycznym, a może jedynie wodą wzbogaconą o mikroelementy i ciepłymi promieniami słońca. Ślubu nie dawałby im – jak to jest w oryginalnej wersji – papież, a zapewne raczej Budda. Nie pięliby się też schodami do nieba pełnego – czego projekcja już nie uwzględniła – mięsnych, a ongiś także mięsożernych aniołów. Poszliby raczej do wegetariańskiego raju pełnego wonnego kwiecia i soczystych owoców. Być może też uniknęliby okrutnego losu i rozłąki. Marlena Ditrich w tej szczęśliwszej wersji zamiast pojawiać się jako smutnie zawodząca pocieszycielka, dołączyłaby jako trzecia do miłosnego trójkąta.

Nie, żeby "Gastronomia" wymagała zmian czy rezygnacji z kojarzącej się ze śmiercią zwierząt mięsności. Rozrywkowy spektakl musi wszak uwzględniać gusta artystyczne i zwyczaje żywieniowe szerokiej widowni. Jednak ten inspiruje do snucia wizji alternatywnych. Jak wszystko, co w teatrze transgresyjne, doczeka się też zapewne sequeli, trawestacji i pastiszów. Wegetariańska, może nawet wegańska wersja jest tylko jedną z możliwych. Inne mogą być artystycznie nie mniej smakowite.

Jarosław Klebaniuk
Wywrota
6 czerwca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia