Miłość, pasje i życie

Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu.

Alicja Jachiewicz i Stefan Szmidt w latach 90. powołali do życia na Lubelszczyźnie Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu.

Są małżeństwem - parą nie tylko prywatnie, ale i zawodowo. Grali obok siebie w wielu w filmach, serialach i spektaklach. Stworzyli wiele pamiętnych ról i wciąż występują. Ona - znana, bodaj najbardziej, z tej debiutanckiej, w "Kolumbach". On - z postaci Kostka Bawolika w serialu "Dom" i bohaterów sienkiewiczowskich u Hoffmana. Ostatnio rzadko pojawiają się na ekranie w nowych produkcjach. A szkoda. Ale mają pasje. Własną scenę działającą w ramach Fundacji Kresy 2000. W latach 90. powołali do życia na Lubelszczyźnie Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu. Z ich inicjatywy i ofiarności na prywatnym kawałku ziemi powstało artystyczne centrum spotkań twórców i ludzi wrażliwych na tradycję kresowej kultury oraz uroki przyrody.

Mieszkają w Warszawie, ale sporo czasu poświęcają od lat temu miejscu na Lubelszczyźnie. Śmieją się, że najczęściej bywają w... Rykach! - bo to w połowie drogi. - Ja jeszcze dość często zatrzymuję się w Lublinie, gdzie od kilku lat opiekuję się edukacyjnie i reżysersko zespołem Teatru Studenckiego Enigmatic przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim - mówi Alicja Jachiewicz.

- To, że nie ma nas w serialach i najnowszych produkcjach filmowych, to jest w jakimś stopniu nasza wina i wybór - dodaje Stefan Szmidt. - Może już tam swoje zagraliśmy? Stan wegetacji artystycznej w stanie wojennym i w kolejnych latach sprawił, że zaczęliśmy myśleć, jak wziąć sprawy w swoje ręce. Kupiliśmy skrawek ziemi. Urządziliśmy tam letnie siedlisko. A z czasem wspólnie z córką Dominiką powołaliśmy w latach 90. rodzinną Fundację Kresy 2000.

- Pomysł na dalsze pożyteczne i satysfakcjonujące życie w sztuce rodził się powoli - tłumaczy aktor. - Sam pomysł był nasz, ale ideę podchwyciło i pomogło w jej urzeczywistnieniu wielu naszych przyjaciół artystów, m.in. Jerzy Duda-Gracz i Wiesław Ochman. Był rok 1997. Uznaliśmy wspólnie, że trzeba powołać obywatelską instytucję kultury. A najlepsza byłaby formuła fundacji rodzinnej. W owym czasie nie było to takie proste - skomplikowane procedury, długie terminy rejestracji odstraszały. Jednak udało się, i to dość szybko.

Celem głównym powołania Fundacji Kresy 2000 był dostęp do kultury wysokiej oraz tworzenie szans rozwoju młodym i utalentowanym mieszkańcom tego zakątka Polski.

- Jednocześnie zależało nam na konfrontacji profesjonalnych wydarzeń kulturalnych i sztuki z miejscową twórczością, tradycją i obrzędami w przestrzeni słowa, muzyki i obrazu. Stąd nazwa miejsca: "Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu w Nadrzeczu koło Biłgoraja".

- Staramy się łączyć kulturę rodzimą z kulturą wysoką - dodaje aktorka. - Uzmysłowiliśmy sobie też szybko ogromny walor tej ziemi, jakim jest tradycja jej wielokulturowości. Zdecydowaliśmy, że trzeba próbować udowadniać, iż "prowincjonalność" to nie kompleks, tylko to, co ludzie mają w głowach. Bo prowincja jest barwna, piękna, twórcza, choć bywa trudna do codziennego życia.

- Chcieliśmy wyławiać zdolnych i twórczych ludzi, szczególnie młodych, i pomagać w ich rozwoju, promować talenty - zauważa Stefan Szmidt. - Kiedy jeszcze daleko nam było do Unii Europejskiej, wymyśliliśmy, m.in. dla najmłodszych, utalentowanych plastycznie, warsztaty pod nazwą "Dzieci Europy". Odbywały się one nie tylko w Nadrzeczu, ale i w zaprzyjaźnionych atrakcyjnych miejscach w pobliżu, m.in. w pałacach: w Sieniawie, Narolu, Łańcucie, a także Zamościu i Zwierzyńcu.

Prowadzącymi byli "rezydenci" Domu Służebnego - wybitni twórcy, malarze profesorowie, Jerzy Duda-Gracz, Franciszek Maśluszczak, Antoni Fałat, Bogdan Bodes, Janusz Szpyt. - Partnerem naszym w kolejnych latach, po wizycie w Nadrzeczu ze swoim teatrem z Kijowa i spektaklem :Pamiętnik wariata" Gogola, stał się Bogdan Stupka.

- Przyjacielskie relacje nawiązane przez Stefana z Bogdanem - późniejszym ministrem kultury Ukrainy - podczas wspólnego grania w "Ogniem i mieczem" u Hoffmana zaowocowały uczestnictwem w kolejnych latach w warsztatach grupy utalentowanych dzieci z Ukrainy - dodaje aktorka. - Zafascynowany Nadrzeczem i naszymi inicjatywami Bogdan Stupka - wielki aktor - do końca życia myślał o podobnym przedsięwzięciu w swojej rodzinnej miejscowości pod Lwowem.

Rodzina Alicji Jachiewicz pochodziła z Wileńszczyzny. Ona urodziła się w Olsztynie. - Tułaliśmy się jako repatrianci. Wędrowaliśmy po wielu miejscach, żyliśmy w trudnych warunkach. Kiedy zamieszkaliśmy w Bielsku-Białej, pokochałam to miasto w szczególny sposób. To był inny Śląsk, inne kresy.

Uczyła się w Liceum Pedagogicznym. Miała zajęcia z muzyki, plastyki. I tam, jak mówi, zaraziła się teatrem. Fascynował ją piękny teatr bielski, scena, aktorzy. Chodziła na spektakle. Zaczęła uczestniczyć w zajęciach Teatru Poezji w Domu Kultury - m.in. z Jerzym Stuhrem, również marzącym o teatrze. Mimo to chciała studiować... prawo. I zajmować się trudną młodzieżą. - Odwiedziłam kiedyś jeden z biednych domów dziecka i pomyślałam, że chciałabym w życiu zawodowo pomagać takim dzieciom. Wybrała jednak aktorstwo. Zdała do w PWST w Krakowie. Miała świetny start w filmie.

Już na II roku zadebiutowała w jednej z głównych ról w serialu "Kolumbowie" Janusza Morgensterna. Wcieliła się w postać "Niteczki" która do dziś stanowi symbol warszawskiej dziewczyny z powstania. - To mnie w jakimś stopniu określiło. Potem, w następnych latach, było wiele innych kostiumowych ról w serialach i filmach. Ostatnia to "Janina", żona gen. Emila Fieldorfa "Nila" w filmie Ryszarda Bugajskiego.

Rok po roli w "Kolumbach" pojawiła się na scenie Teatru Bałtyckiego w Koszalinie, gdzie występowała przez dwa kolejne sezony. Potem wróciła do Krakowa, grała w Teatrze Bagatela i w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Po latach na chwilę pojawiła się znów w teatrze koszalińskim, a później osiadła w Warszawie. Występowała na deskach teatrów na Woli, Narodowego, Kwadratu i wreszcie dołączyła do męża na scenę Teatru Polskiego.

Mąż Pani Alicji, Stefan Szmidt, urodził się w Biłgoraju w rodzinie z tradycjami lwowskimi. Rodzice - lekarze zasłużeni dla społeczności lokalnej. Od dziecka chciał być malarzem, tak jak stryjeczny prapradziad Józef Chełmoński. - Ale zacząłem wygrywać konkursy recytatorskie, występowałem w szkolnym teatrze, reżyserowałem kolegów, pisałem scenariusze - i scena, przed samą maturą, zaczęła wciągać mnie bardziej niż malowanie. Uświadomiłem sobie, że malarstwo mogę uprawiać sam, a aktor, aby zaistnieć, musi pracować w zespole, mieć reżysera.

Po maturze wyjechał do Warszawy. - Zdawałem do szkoły aktorskiej, choć miałem po konsultacjach i przedstawieniu swojej teczki z pracami malarskimi pewne miejsce na ASP. Wybrał aktorstwo. Studia w PWST w Warszawie. Zadebiutował na scenie Teatru Klasycznego w Warszawie w "Ondynie" Giraudoux, w 1965, czyli 50 lat temu.

Jak zauważa, przez wiele lat zawsze jedną nogą był na scenie, a na drugiej stał przy sztalugach. - Zarówno tam, jak i tu powinno się stać na obu nogach! To był mój drugi zawód. Malowałem portrety przyjaciół, kolegów z teatru, a także realizowałem zamówienia portretowe nieznanych wcześniej osób. Miałem uprawnienia zawodowe, dokument ministerialny. Choć nie skończyłem ASP, dawał on możliwość przyjmowania obrazów w galeriach państwowych do sprzedaży. Moje malarstwo pomogło nam utrzymać dom w tych trudnych czasach.

W tamtym okresie, grając dużo w teatrze, równolegle miał wiele wystaw w różnych miejscach w całej Polsce. - Powstało wiele kolekcji. Np. dyrektor Kazimierz Dejmek zamawiał na kolejne jubileusze Teatru Polskiego portrety m.in. Stanisława Jasiukiewicza, Arnolda Szyfmana, Elżbiety Barszczewskiej. Na co dzień można je oglądać w foyer Teatru Polskiego, w którym jako aktor grałem przez 38 lat. I gram nadal jako emeryt teatru na zaproszenie dyrektora Andrzeja Seweryna w "Zemście" Aleksandra Fredry (Dyndalski!) i w "Learze" Williama Szekspira.

Wcześniej występował na deskach stołecznych Teatrów - Klasycznego i Rozmaitości. Najbardziej ulubiona rola to Dyndalski w "Zemście" Aleksandra Fredry. - Myślę, że czekałem na to, aby się zestarzeć i zagrać właśnie Dyndalskiego. Ziściło się jedno z moich aktorskich marzeń.

Wystąpili w wielu filmach, serialach, sztukach. W wielu - wspólnie. Zresztą od spotkania na planie filmowym "Zofii" Ryszarda Czekały

w 1976 r. rozpoczęła się ich fascynacja sobą, która przerodziła się w miłość. Grali małżeństwo. Aktorka opowiada, że zaimponował jej posturą "polonusa", wąsami, spojrzeniem i temperamentem. Poczuła się przy nim bezpieczna.

Dużo pracowali, grali w lubianych serialach i filmach, często razem ("Dom", "Popielec", "Blisko, coraz bliżej"), ale po narodzinach córki uznali, że należy zwolnić. Zaczęli myśleć inaczej. Zdecydowali, że kariera nie jest najważniejsza, postanowili wrócić do tradycji, do korzeni, do doświadczeń z dzieciństwa. Stan wojenny stał się cezurą w aktywności zawodowej wielu aktorów. - Przyjrzeliśmy się rodzinnym stronom jako miejscu przyjaznemu kulturze i sztuce.

Nadrzecze pod Biłgorajem, które wybrali, stało się szczególnie przyjazne również dla grona przyjaciół, którzy zaczęli ich odwiedzać. I tak zrodził się pomysł na Dom Służebny Polskiej Sztuce z galerią, własną sceną i naturalną scenografią przyrody. Bardzo szybko powstało miejsce szczególne na kulturalnej mapie regionu, przyjazne sztuce, gościnne dla miejscowych, przyjezdnych i licznie odwiedzane.

Sypnęły się liczne nagrody, w tym ta najbardziej satysfakcjonująca "Pro Publico Bono". - Od początku najbliższy był nam jednak zawsze teatr - synteza sztuk wszelakich - podkreśla Stefan Szmidt. - Zaczęliśmy "zagospodarowywać" otaczającą nas przestrzeń - teatrem. Pierwszym widowiskiem w tzw. opłotkach było siedem obrazów z "Chłopów" - w naturalnej scenografii Nadrzecza. Każde miejsce może być przyjazne teatrowi.

Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu z pokładów kamienia roztoczańskiego to na co dzień galeria dla malarstwa, scena i widownia dla teatru, miejsce spotkań dla wszystkich. - Nadrzecze stało się naszą miłością, pasją i życiem.

- Na co dzień szkoda mi atmosfery tradycyjnego teatru, garderób, prób, spektakli - wyznaje Alicja Jachiewicz. - Odjechaliśmy trochę od tego świata codzienności teatralnej.

Oboje przyznają, że inspiracja do tworzenia własnej sceny w Nadrzeczu wzięła się z fascynacji "naturalną scenografią" . "Scenografią Pana Boga" - jak mawiał Jerzy Duda-Gracz. I tak zrodziła się "scena polna". W minionych latach odbyło się wiele premier w naturalnej przestrzeni Nadrzecza. Głośnymi wydarzeniami kulturalnymi daleko poza regionem stały się takie premiery "sceny polnej" jak: 7 obrazów z "Chłopów" Władysława Reymonta (1999), "Drzewo" Wiesława Myśliwskiego (2000 - do dzisiaj w repertuarze, dwukrotnie w latach 2012 - 2013 objeżdżało Polskę w ramach projektu ministerialnego Teatr Polska), "Requiem dla gospodyni" Wiesława Myśliwskiego - wszystkie w reżyserii i inscenizacji Stefana Szmidta - i wreszcie "Klątwa" Stanisława Wyspiańskiego (2007) na łąkach za Domem Służebnym w reżyserii Janusza Opryńskiego, m.in. z udziałem aktorów scen obrzędowych z okolic.

Mniejsze formy grane pod dachem to: "Lekcja polskiego" Anny Bojarskiej, "Ostatni demon z Biłgoraja" Isaaca Singera - obie w reżyserii Zdzisława Wardejna. - Tej jesieni zakończyliśmy kolejny udział w projekcie Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego - Teatr Polska z ostatnią naszą premierą "Ostatnia miłość" według IB. Singera. Z wielkim sukcesem frekwencyjnym i artystycznym odwiedziliśmy w tym roku 15 miejscowości na mapie południowo- wschodniej Polski. Wokół naszej sceny ukształtował się zespół aktorów - kolegów i koleżanek znanych szerokiej publiczności, m.in.: z Warszawy, Krakowa, Lublina. Obok nich często zjawiają się na scenie aktorzy scen obrzędowych, tak popularnych w tym regionie, oraz ludzie z okolicy, młode talenty wyłowione przez Alicję.

W ostatnich latach kilkoro tych młodych trafiło do szkół teatralnych. Są dziś obecni na scenach i w filmie. Największą popularność szybko zdobyła biłgorajanka Karolina Gorczyca. - Dzisiaj Fundacja realizuje swoje projekty przede wszystkim dzięki udanym aplikacjom do różnych programów kulturalnych, ofiarności instytucji i firm lokalnych, dzięki ludziom dobrej woli, osobom prywatnym, przyjaciołom, którzy w ten sposób doceniają efekty naszej pracy. Oczekujemy też, co roku, na odpis 1 proc. podatku od licznych naszych widzów, uczestników wydarzeń i wszystkich nam życzliwych.

Oboje podkreślają, że nie potrafią odpoczywać nieaktywnie. - Dopóki wystarczy nam sił i będziemy się czuć potrzebni, nic w naszym pomyśle na życie się nie zmieni.

Tomasz Gawiński
Tygodnik Angora
1 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...