Miłość, śmierć i rewolucja
ciąg dalszy recenzji książki: "Dramaty wybrane Tom 1" - aut. Artur Schnitzler - Agencja Dramatu i Teatru "Adit"„Korowód" Artura Schnitzlera to sztuka dość prowokacyjna, zważywszy na czasy, w których powstała. Mieszczańskie oraz purytańskie klimaty nie sprzyjały rozszerzaniu się refleksji dotyczących sfer seksualnych. Nie przeszkodziło to jednak autorowi w nakreśleniu dość realistycznego portretu zróżnicowanych grup społecznych i ich stosunków do aktów cielesnych.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie nas kochał
Już sama kompozycja „Korowodu" zasługuje na uznanie. Sztuka składa się z kilkunastu historii związanych z postaciami znajdującymi się w początkowym spisie listy osób. Historie rozgrywające się między bohaterami następują w kolejności ich pojawiania się na scenie. Przykładowo, jeśli początek listy osób to: prostytutka, żołnierz, pokojówka i Alfred, to według klucza przyjętego przez autora, najpierw spotyka się prostytutka z żołnierzem, potem żołnierz z pokojówką, następnie pokojówka z Alferedem i tak dalej. Historie te tylko na pozór nic nie łączy – wszystkie dotyczą wspomnianych już wcześniej kwestii seksualności, z rzadka pojawiają się tematy prawdziwego uczucia, jak to miało miejsce w poprzednich sztukach Schnitzlera.
Pierwsze spotkanie, prostytutki Leokadii z żołnierzem Frankiem jest niezwykle krótkie, stanowi jakby preludium do dalszych perypetii bohaterów. Leokadia nie wyróżnia się niczym szczególnym, jest zwykłą, młodziutką dziewczyną, która wybrała dość wątpliwą moralnie formę zarobku. Podobnie Franek może być typowym żołnierzem, który wracając z przepustki do koszar nie pogardzi wdziękami ślicznej dziewczyny, zwłaszcza, gdy ta takich jak on obsługuje gratis. Jego naturę bliżej można poznać w stosunkach z pokojówką Marysią, którą traktuje z niewiele większym szacunkiem niż prostytutkę. Można z tego wyczytać pogardliwy obraz mężczyzny, który myśli jedynie o zaspokojeniu własnych potrzeb oraz naiwnej dziewczyny, która wieczorny spacer nad rzekę i „nocne zabawy" traktuje prawie tak poważnie, jak deklarację ślubną. Niemal każdą z postaci „Korowodu" charakteryzuje swoista, jeśli nie rozwiązłość, to przynajmniej frywolność seksualna. W kolejnej historii Marysia pisze w kuchni list do żołnierza, który jest jej kochankiem, a za chwilę daje się obmacywać Alfredowi, kawalerowi pochodzącemu z wyższych sfer, w którego domu usługuje. Schnitzler ogołocił swoich bohaterów z wszelkich zasad moralnych i obnażył ich ciągłe zdrady i kłamstwa. Oto za chwilę Alfred spotyka się z młodą małżonką, która tylko na początku, by nie stracić resztek „szacunku" opiera się jego amorom. Bohaterowie dokonują klasycznej pomyłki, myląc szczęście z przyjemnością. Trudno też uwierzyć w szczerość i prawdziwość ich intencji. Parę chwil przed pospiesznym zdejmowaniem gorsetu i rozsznurowaniem bucików Alfred mówi do młodej małżonki: „Życie jest takie puste, takie beznadziejne – w dodatku – takie krótkie – tak przerażająco krótkie! I jest tylko to jedno szczęście... gdy spotyka się kogoś, kto nas obdarzy uczuciem..." Trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi to tylko po to, by jak najszybciej uwolnić swoją kochankę z gorsetu...
To, w jaki sposób traktowane są kobiety swobodnie podchodzące do spraw seksu i jak je widzą inne osoby trafnie pokazuje rozmowa młodej małżonki z mężem. Emma i Karol to dość osobliwe małżeństwo z pięcioletnim stażem. Karol wychodzi z założenia, że z własną żoną kochać należy się odpowiednio rzadko (od 10 do 12 razy na 5 lat), ponieważ „gdybyśmy wszystkiego skosztowali już za pierwszym razem, gdybym od początku bezwolnie ulegał namiętności, stałoby się z nami to, co z milionami zakochanych par. Wszystko byłoby między nami skończone." Oczywiście człowiek natury nie oszuka, dlatego Karol korzysta z uciech życia na innych frontach, niż małżeński... To klasyczny przykład hipokryzji, która niczym jad rozpływa się w życiu bohaterów, niszcząc ich wzajemne relacje. Choć Karol jeszcze przed małżeństwem swobodnie korzystał z uroków stanu kawalerskiego, kobiety, z tak zwanych „gorszych domów" określał jako nędzne moralnie, o zbyt nikłej świadomości tego, co dozwolone, a zwłaszcza, co szlachetne. W rozmowie ze słodką dziewczyną sam zresztą przyznaje, że mężczyźni to na ogół ludzie bez skrupułów.
Podobne relacje występują między pozostałymi bohaterami „Korowodu". Poeta ubóstwa głupotę słodkiej dziewczyny i jej cudne oczęta, aktorka owego poetę traktuje jak zachciankę, bo tylko w ten sposób potrafi wyrazić to, co naprawdę czuje. Następnie przyjmuje w swoim łóżku nowopoznanego hrabię, amatora nie tylko jej aktorskiego talentu. Opowieści, w których pojawia się ów hrabia pełne są złotych myśli i ogólnoludzkich refleksji, sam bohater określa siebie jako filozofa, który za dużo myśli. Zwieńczeniem „Korowodu" są poranne rozmyślania hrabiego w pokoju prostytutki Leokadii, w którym znalazł się po mocno zakrapianej nocy z przyjaciółmi. Czy prostytutka może być szczęśliwa? Jak to możliwe, że spędził u niej całą noc, a jedyne co zrobił, to ucałował jej oczy, bo mu kogoś przypominała? Schnitzler daleki jest od wydawania sądów o swoich postaciach. Przedstawia jedynie ich życie, jakim jest, niewątpliwe materiał literacki czerpiąc z rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć. W „Korowodzie" prym wiedzie żądza zaspokojenia własnych potrzeb (czy to materialnych, czy cielesnych), a o uczuciach mówi się jedynie w kontekście prób tłumaczenia własnych uczynków. A co z miłością, której tak wiele w poprzednich sztukach autora? Jak to zauważył hrabia: „Jak się w nią wierzy, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie nas kochał."
Prawda zza grobu
Sztuka w jednym akcie „Partnerka" przedstawia skomplikowane relacje damsko-męskie w formie innej, niż w przypadku pozostałych dzieł Schnitzlera. Tym razem kobieta, o którą toczą się spory nie żyje. Wdowcem został profesor Robert Pilgram, kochankiem był jego asystent, doktor Alfred Hausmann. Jednak Pilgram zdaje się nie obchodzić żałoby, jak to zwykle bywa. Poznajemy go w dniu, w którym pochował swoją małżonkę, a chwilę potem dowiadujemy się, że nie zamierza z powodu straty zmieniać swoich planów – na zdziwienie przyjaciół, że niezwłocznie wraca do pracy na uniwersytecie i nie myśli nawet o jakimkolwiek urlopie odpowiada: „czy mamy prawo z naszej krótkiej egzystencji wyciąć sobie kawałek... Skoro w godny politowania sposób większość już przeżyliśmy?"
Pilgram to bez wątpienia zagadkowy wdowiec. Kpi ze swojego szwagra, który rok wcześniej również stracił żonę, stwierdza też, iż jego ból nie jest wart współczucia. Zdecydowanie coś jest na rzeczy. Czytelnik prowadzony przez autora w sposób enigmatyczny i dość tajemniczy, powoli dowiaduje się jaka tak naprawdę relacja łączyła małżonków i jaką rolę odgrywał we wszystkim ten trzeci. Wyobrażenia o swoim związku i małżonce, jakie miał Pilgram okazały się dalekie od rzeczywistości. I nie chodzi o to, że nie podejrzewał swojej żony o romanse, lub nie wiedział kto jest jego konkurentem. Takie wyjście byłoby zbyt banalne, zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z twórczością austriackiego dramaturga. Pilgram nie był głupim człowiekiem, doskonale wiedział, że związek z dużo młodszą i piękną kobietą musi rządzić się swoimi prawami. Zagadką jest nie to, czy kochał swoją żonę, ale w jaki sposób i jak długo. Ewelina nie była treścią życia męża, była czymś więcej – zapachem, który jednak w pewnym momencie musiał się gdzieś ulotnić. Podobnie jak zapach z wieńca, które przysłał jej kochanek i asystent męża, Alfred.
„Być z kimś blisko to wielka sztuka" – mówi Olga, przyjaciółka zmarłej. W rozmowie z Pilgramem w sposób niezwykle delikatny, a co za tym idzie nieefektywny, stara się wytłumaczyć wdowcowi kim tak naprawdę była jego małżonka. Robert zdaje się wiedzieć lepiej. W sztuce padają bardzo ważne słowa, które w sposób jasny dzielą kobiety na kategorie wymyślone przez mężczyzn. Jedne są stworzone do bycia kochankami, inne do tego, by być partnerkami. Ewelina była stworzona na kochankę, niemniej nie odejmowało jej to uroku i nie odmawiało przywileju kochania. Jednak prawdziwym ideałem jest partnerka. Schnitzler niewiele pisze o jej cechach, właściwie nic. Czytelnik może się jedynie domyślać, że jest ona dla mężczyzny prawdziwym błogosławieństwem, aczkolwiek niewiele kobiet stać na to, by zostać właśnie taką partnerką.
Ta krótka jednoaktówka posiada ciekawą konstrukcję i jeszcze bardziej interesującą fabułę. Nic nie jest takie, jak przedstawia to się na początku tej historii. Dzięki niespotykanemu pomysłowi, sztuka doskonale obchodzi się bez nagłych zwrotów akcji, dramatycznych momentów, czy spektakularnych wydarzeń. Obszerna rozmowa Olgi z Pilgramem tylko pozornie wyjaśnia problemy, jakie były w związku profesora z Eweliną. Gdy czytelnikowi już się wydaje, że pojął sedno sprawy i wie w czym rzecz, pojawia się Alfred, a informacje, które ze sobą przynosi wprawiają w osłupienie nie tylko profesora. „Partnerka" doskonale pokazuje w jaki sposób kończy się strach przed rozmowami najważniejszym – o uczuciu, prawdzie, drugim człowieku. Tchórzostwo Pilgrama sprawiło, że przez lata żył w iluzji absolutnego przekonania, że posiadł całą prawdę i daleki jest od życia w niewiedzy. Przejmują słowa Olgi z ostatniej sceny, które pokazują prawdziwe stosunki panujące w rodzinie jej zmarłej przyjaciółki: „Może przyniesie panu ulgę świadomość, jak daleko, jakże nieskończenie daleko od pana żyła kobieta, która przez przypadek zmarła w tym domu..." Na końcu sceny profesor tylko oddycha głęboko, uśmiecha się z ulgą i wychodzi. Pozostaje jedynie zapach wieńca cmentarnego i ulotna woń przebrzmiałej miłości.
Rozgorączkowany Paryż w piwnicznej improwizacji
Groteska w jednym akcie „Pod Zieloną Kakadu" znacznie różni się od poprzednich sztuk Artura Schnitzlera, których akcja zwykle toczy się we Wiedniu, bądź jego okolicach. Tym razem czytelnik zostaje zabrany do rozgorączkowanego Paryża na kilka godzin przed zdobyciem Bastylii i wybuchem rewolucji francuskiej. Pod Zieloną Kakadu to piwniczna oberża prowadzona przez dawnego dyrektora teatru, Prospere, który wraz ze swoją trupą każdego wieczoru przygotowuje dla gości oberży osobliwy pokaz sztuki aktorskiej. Historia zaczyna się od rozmowy dwóch obywateli, Lebreta i Grasseta z oberżystą. Powróciwszy z Palais Royal, w którym Lebret wygłaszał płomienną mowę o wolności i równości wszystkich Francuzów, mężczyźni postanowili zatrzymać się na wino przed dalszą wędrówką do Bastylii. Dialog prowadzony między bohaterami odzwierciedla atmosferę panującą w ówczesnym Paryżu. Rozemocjonowany Grasset z entuzjazmem opowiada o nadchodzących wydarzeniach, twierdząc, że właśnie teraz nadszedł czas czynów, „tylko łajdacy siedzą dziś w swoich czterech ścianach", a powinnością każdego paryżanina powinno być przede wszystkim oswobodzenie swoich braci. Oberżysta do słów Grasseta podchodzi z zapobiegawczym dystansem i spokojem, skoncentrowany pozostaje przede wszystkim na wieczornym występie swojej trupy. Pierwsza scena wprowadza do sztuki rewolucyjną atmosferę, która ciężko zawisa w powietrzu i nie rozrzedzi się aż do samego zakończenia. Kolejnym gościem „Pod Zieloną Kakadu" jest komisarz – stróż prawa, do którego uszu doszły niepokojące pogłoski, jakoby lokal Propsera stał się miejsce rozpustnych orgii, na własne oczy postanowił więc sprawdzić, co tak naprawdę odbywa się w tej podejrzanej knajpie. Komisarz jest typowym służbistą, z wielką nieufnością podchodzącym do słów oberżysty. Nie przekonuje go niewinność żartów, jakie odbywają się podczas przedstawień, a samych aktorów lekceważąco określa jako „indywidua", uważając, że ich rozrywki przekraczają dozwolone normy. Co tak naprawdę odbywa się „Pod Zieloną Kakadu" i czym to miejsce różni się od innych scen teatralnych?
Dzisiejszym językiem powiedzielibyśmy, że Prospere i jego trupa specjalizują się w tak zwanej improwizacji scenicznej. Bez wcześniejszych prób, nie mówiąc nawet o jakimkolwiek scenariuszu, czy planie działania, podrzędni aktorzy na poczekaniu wymyślają historyjki treścią przypominające wydarzenia opisywane w kryminalnych kolumnach brukowych gazet. Jako bystrzy obserwatorzy coraz bardziej wyjętego spod prawa miasta naśladują bulwarowych rzezimieszków, drobnych złodziejaszków, podpalaczy, niekiedy nawet morderców, a swoje kryminalne perypetie (im brutalniejsze, tym ciekawsze) serwują rozbawionej publiczności. Znamiennym jest fakt, iż największymi amatorami tego typu rozrywek jest stan szlachecki – wszelkiej maści baronowie, hrabiowie i książęta. Przywykli do życia na wysokim poziomie, otoczeni najwyższym szacunkiem i poważaniem, najlepiej zdają się czuć w podrzędnej knajpie, której właściciel otwarcie może z nich szydzić i traktować na równi z niższymi stanami, a nawet gorzej. Wicehrabiego Francois Nogeanta i jego przyjaciela Prospere wita słowami „Dobry wieczór, świnie", a podając gościom wino rzuca: „chciałbym, żeby to była trucizna, ale na razie jeszcze nie wolno was nią, kanalie, częstować."Arystokraci wszystkie docinki traktują w formie żartów, w swej naiwności i pysze nie zauważając jak szybko zwykłe dowcipkowanie przerodzić może się w prawdziwą wrogość. Bywanie w oberży traktują trochę jak wycieczkę do cyrku, gdzie mogą liczyć na wesołą rozrywkę pośród społecznych wyrzutków traktowanych jako ciekawe okazy do podziwiania. W ten sposób utwierdzają swoją wyższość nad ludem, który z jednej strony ich intryguje, z drugiej, jak to zauważył wicehrabia, masy może i miałyby w sobie coś niezwykłego, gdyby tak nie cuchnęły...
Panom arystokratom czas umilają wyuzdane aktoreczki, których prowokacyjny sposób bycia obraziłby niejedną panienkę z „dobrego domu". Wicehrabia stwierdza też, że aktorzy to w gruncie rzeczy zacni ludzie, trzeba tylko pozwolić im wyszaleć się w ten sposób. Jednym ze stałych gości „Pod Zieloną Kakadu" jest Markiz Lansac, który na prowokacyjny spektakl teatralny zaprasza tego wieczoru swoją małżonkę, Severine. Zdawać by się mogło, iż markiza zgorszona zastanym towarzystwem i jego zachowaniem będzie chciała jak najszybciej opuścić to ponure miejsce. Nic bardziej mylnego. Pośród grubiańskich żartów i pełnej rozwiązłości Severine czuje się wybornie, jest zachwycona swobodnymi stosunkami panującymi w towarzystwie i bawi się lepiej niż niejeden gentelman. Otwarcie też, niemal na oczach małżonka, flirtuje z poetą Rollinem, można by przypuszczać, że dłuższe przebywanie w piwnicznej oberży sprawiłoby, że od ulicznych dziewek odróżniałby ją jedynie tytuł szlachecki. Rozmowy prowadzone przez gości oberży charakteryzuje brak zahamowani, prostota i szczerość wypowiadanych sądów oraz opinii. Nikt nie jest niczym skrępowany, „artystyczna" atmosfera sprawia, że wszyscy czują się upoważnieni do mówienia prawdy, nie bacząc na dobre wychowanie oraz konwenanse. Dzięki temu czytelnik ma możliwość poznania prawdziwych poglądów bohaterów, nikt nie nosi maski i z niczym się nie ukrywa – ani goście, ani tym bardziej aktorzy, którzy nawet w swoich improwizacjach przemycają autentyczne doświadczenia.
Schniztler bardzo szczegółowo opisuje poszczególnych członków aktorskiej trupy, daje obraz ich życia i „wchodzenia w rolę" podczas przygotowań do wieczornych występów. Akcja zagęszcza się, gdy zapada zmierzch i pierwsi aktorzy wchodzą na scenę. Poznawszy uprzednio historie z życia aktorów, czytelnik staje przed nie lada zadaniem odróżnienia prawdy od teatralnej gry. W pewnym momencie rzeczywistość miesza się z fikcją tak bardzo, że nawet sam dyrektor-oberżysta zaczyna się niepokoić i zadaje sobie pytanie: czy to wszystko nie wydarzyło się naprawdę? Wszystkie aktorskie improwizacje przedstawiane tego wieczoru są lustrzanym obliczeń wydarzeń, które nawiedzają ogarniętą rewolucją Francję. Coraz bardziej zuchwałe kradzieże, liczne podpalenia i rozboje, morderstwa z zimną krwią – wszystko, co na teatralnej scenie improwizowane, znajduje swoje okrutne odbicie w rzeczywistości. Groteskowym jest fakt, że do pewnego momentu właściwie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy i nie jest świadomy powagi sytuacji panującej na zewnątrz. Poeta Rollin stwierdza: „Najbardziej osobliwe wydaje mi się to, że zniesione są, by tak rzecz, wszystkie pozorne różnice. Rzeczywistość przechodzi w grę, a gra w rzeczywistość." Jedynym ratunkiem dla arystokracji okazuje się być idealne wyczucie czasu, kiedy gra przestanie być grą i stanie się rzeczywistością – wtedy nie pozostanie już nic innego jak tylko ucieczka, bo o truciznę coraz łatwiej, a głębokie wody Sekwany zdają się czekać na zepsute stany szlacheckie. Niemniej, dla arystokracji najbardziej podniecające jest właśnie to, iż w oberży wszędzie przebłyskuje coś rzeczywistego.
Nie zabrakło w sztuce również wątków damsko-męskich i intryg powodowanych zazdrością oraz brakiem zaufania. Młody książę Cadignan, kochanek Leocadie, dawnej aktorki z trupy Porspere, która w dniu rozpoczęcia sztuki wyszła za Henriego (również aktora), podobnie jak reszta jego pobratymców, utożsamia zepsucie, brak moralnych skrupułów oraz skrajny egoizm. Na żartobliwy zarzut wicehrabiego, iż dla księcia każdy dzień, w którym nie zdobył kobiety albo nie zasztyletował jakiegoś mężczyzny jest dniem stracony, Cadigan odpowiada słowami, które wkrótce mają stać się prorocze i doprowadzić do tragedii: „Całe nieszczęście polega na tym, że człowiek prawie nigdy nie zdobywa tej właściwej – i zawsze zabija niewłaściwego". Punktem kulminacyjnym sztuki jest występ najzdolniejszego z aktorów, Henriego i jego mrożąca krew w żyłach opowieść. Dopiero na końcu słuchający powoli uświadamiają sobie, że wyznania aktora są jego własnymi doświadczeniami, a makabryczna historia, którą opowiada wydarzyła się raptem przed paroma godzinami, a on stał się jednym z jej głównych bohaterów. „Pod Zieloną Kakadu" kończy wejście obywateli, od których cała historia się rozpoczęła. Grasset wraz z rozemocjonowanym tłumem wpada do oberży i oznajmia, iż Bastylia właśnie padła. „Czy on mówi prawdę?" – pyta Porspere. Ważniejszy niż odpowiedź zdaje się być fakt, że w rzeczywistości nikt tej prawdy nie chce poznać, przynajmniej dopóki nie znajdzie się w bezpiecznych pieleszach własnego domu, gdzie żaden aktor-rzezimieszek nie będzie mu już zagrażał.
Godzina śmierci
W krótkiej jednoaktówce pt. „Godzina życia" Schnitzler pochyla się nad problemem śmierci, która wkroczyła do życia emerytowanego urzędnika Antoniego Hausdorfera oraz młodego pisarza, Henryka. Wczesnej jesieni w zadbanym ogrodzie na przedmieściach Wiednia ogrodnik Boromeusz przygotowuje swoje roślinki na nadchodzące przymrozki. Dziwi go tylko, dlaczego w posiadłości należącej do Hausdorfera nie bywa już jego wieloletnia przyjaciółka, pani radczyni. Zapytany o to urzędnik, siląc się na spokój, odpowiada, że pani radczyni umarła. Wkrótce pogrążonego w żałobie bohatera odwiedza syn zmarłej, Henryk. Od tego momentu rozpoczynają się egzystencjalne rozmowy mężczyzn odnoszące się nie tylko do śmierci, ale również do życia ze świadomością nieuchronnej skończoności ludzkiego żywota.
Młody człowiek wyraża swoją wdzięczność wobec sąsiada, który potrafił uszczęśliwić ostatnie lata życia jego chorej matki. Czytelnik nie dowiaduje się co dokładnie łączyło zmarłą z Hausdorferem – czy była to miłość kobiety do mężczyzny, czy może niezwykle silna więź łącząca prawdziwych przyjaciół? Pewnym jest natomiast, że ta dwójka była sobie bardzo bliska, a śmierć radczyni odcisnęła na bohaterze silne piętno. Hausdorfer, choć sam cierpi, pilnie i z uwagą wysłuchuje Henryka, który nie kryje swojego bólu po śmierci matki. Schnitzler bardzo ciekawie przedstawił studium żałoby młodego pisarza, który nagle pozostał na świecie sam i za bardzo nie wie co ze sobą począć. Znalezienie się w sytuacji granicznej prowokuje go do śmiałych rozważań dotyczących nie tylko ogólnoludzkich problemów, ale także jego własnego życia. Dokonuje prób spojrzenia na swoje dotychczasowe życie z innej perspektywy, jakby z „żałobnego dystansu", stara się przeorientować pewne wartości i spojrzeć na siebie w odniesieniu do nieuchronności przemijania i ograniczoności życia na tym świecie. Nie jest wolny od pewnej egzaltacji, jakby przyjemność sprawiało mu użalanie się nad sobą, dramatyzuje i stwierdza, że jego życia zbliża się ku końcowi, jak życie jego matki. „Jak gdyby wszystko we mnie wyschło. Umarło. Nie wiem. ile to jeszcze potrwa, ale nie mam już siły!". Choć nie należy kwestionować prawdziwego cierpienia osieroconego dziecka, to im lepiej czytelnik poznaje Henryka, tym bardziej zauważa jego egoizm i wzburzenie tym, że pozostał sam i nie wie co ma teraz uczynić. Można zaryzykować tezę, iż obawiał się śmierci matki, ponieważ oznaczała ona dla niego życie w samotności, w świecie, w którym nie ma już osoby, która obdarzałaby go bezwarunkową i prawdziwą miłością. Narzeka, że od śmierci matki opuściła go wena twórcza, a wraz z jej odejściem opuściła go chęć życia. Hausdorfer stara się nie bagatelizować wyznań Henryka, choć zdaje sobie sprawę, że są one zbyt emocjonalne i charakterystyczne dla ludzi młodych, u których wszystko musi być postawione na ostrzu noża. Zdenerwowany lekkomyślnością młodego pisarza, Huasdorfer wyrzuca mu jego niekonsekwencję, wyśmiewając z goryczą zapewnienia Henryka, który oddałby całą swoją przyszłość za możliwość spędzenia jeszcze jednego wieczoru z matką.
Pisarz wpada na pomysł, by swoje cierpienia i żale przelać na papier, ponieważ po łzach nie pozostaje nic, a tak może coś nowego powstać. Wyznaje, że nie może doczekać się dnia, w którym wreszcie będzie w stanie napisać coś sensownego, za porzuconą pracą zdaje się tęsknić bardziej niż za umarłą matką. W końcu Hausdorfer nie wytrzymuje i wyznaje Henrykowi prawdę o śmierci matki. Dla czytelnika okazuje się ona nie bardziej szokująca, niż dla młodego, egotycznego pisarza, który nawet w obliczu śmierci bliskiej osoby, koncentrował się przede wszystkim na własnym cierpieniu. Emerytowany urzędnik w mocnych słowach otwiera Henrykowi oczy na to, co zrobił, tłumacząc, dlaczego to właśnie on stał się powodem przedwczesnej śmierci własnej matki. Jak wygląda prawdziwe życie i czym różni się jedna godzina spędzona w ogrodzie od udawania, że robi się coś wielkiego, np. pisze powieść? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, pewnym natomiast jest, że bohaterowie „Godziny życia" przepędzili całą godzinę, a może i więcej na rozmowie o śmierci, z której trudno byłoby wyprowadzić coś dobrego.
cdn...