"Miłość w Koenigshuette", czyli patyczkiem w mrowisko

"Miłość..." - reż: I. Villqist - Teatr Polski

Rok 1945, Śląsk, tragedia tysięcy ludzi, uwikłanych w historię, bez swojej woli i przyzwolenia, rozdartych i przerażonych Ważny, trudny i niezwykle potrzebny temat na wielki dramat, wciąż czeka na swojego autora. Bo wbrew oczekiwaniom, nie napisał go Ingmar Villqist, którego "Miłość w Koenigshuette" wystawiono właśnie w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej.

Zacznijmy od tego, że to jest sztuka napisana bez najmniejszego poszanowania reguł dramaturgii. Nie może być inaczej, jeśli postacie są do bólu schematyczne i jednowymiarowe, a w dodatku, mimo pozorów dialogu, nie ma między nimi żadnej interakcji. Żadnego iskrzenia, kłótni, namiętności (niekoniecznie erotycznej), żadnej amplitudy uczuć, życia po prostu nie ma żadnego.

Automatyczny podział na biel i czerń wprowadza zresztą Villqist od pierwszej nieomal sceny.

Ślązak, główny bohater - doktor Schneider - jest wyłącznie szlachetny, kryształowo dobry i nieszczęśliwy. Jego żona, Polka, jest zaś wyłącznie wredna, głupia i sprzedajna. Tak naprawdę bohaterowie tej sztuki to nie są nawet ludzie, tylko fantomy, recytujące (z wyjątkiem żony, rzecz jasna) ideologiczne teksty o wyższości narodu śląskiego nad resztą świata. Tę resztę świata nazywa się zresztą ze sceny wprost: "gorolskimi ciulami". No cóż, tylko pogratulować takiego zrozumienia zawiłości śląskich problemów narodowościowych

Niechby i były w końcu te "ciule", gdyby przedstawienie pulsowało kontrowersyjnymi racjami i zachwycało swoją teatralną formą. Ale nie pulsuje i nie zachwyca. Przez bite dwie godziny oglądamy jakiś twór o rapsodyczno-patetyczno-wiecowym charakterze, wyreżyserowany przez samego autora, bo Ingmar Villqist prócz napisania sztuki także ją zrealizował, a nawet zaprojektował scenografię. Bohaterowie wychodzą więc, pojedynczo lub grupami, zatrzymują się w określonym miejscu, wygłaszają po parę zdań, a potem kierują się w stronę kulis. I w kwestii inscenizacji to było na tyle. Trudno mi też zrozumieć, dlaczego tak doświadczony i utalentowany aktor, jak Artur Święs, ogranicza się w roli Schneidera do kilku chwytów - spojrzenia w okolice I balkonu i smutnego szmeru głosu. Anna Guzik, grająca rolę jego żony, usiłuje wprawdzie wykrzesać jakieś emocje ze swojej postaci, ale co można wykrzesać z papieru? Jedyną naprawdę żywą, targaną sprzecznościami, wielowymiarową postać rosyjskiego majora stworzył w tym przedstawieniu Tomasz Lorek.

A na koniec finał. Kuriozalny, bo niebezpiecznie mieszający sztukę z polityką spoza teatru. Bohaterowie "Miłości w Koenigshuette", już przeniesieni we współczesne czasy, przywdziewają demonstracyjnie żółto-niebieskie opaski, widz na balkonie daje sygnał gwizdnięciem (mam świadków) i obecni na premierze członkowie Ruchu Autonomii Śląska inicjują owacje na stojąco. A potem Robert Talarczyk - dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej - wychodzi na scenę i obwieszcza, że oto tym przedstawieniem artyści włożyli kij w mrowisko. Nic podobnego, panie dyrektorze. Marna sztuka, w kiepskiej inscenizacji to żaden kij, to ledwie patyczek. A na poruszający dramat o powojennej tragedii Ślązaków wciąż czekam. Trzeba go napisać koniecznie, tylko lepiej.

Henryka Wach-Malicka
Dziennik Zachodni
4 kwietnia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia