Miśkiewicza skok w bok
"Całopalenie" - reżyseria: Paweł Miśkiewicz - Teatr Dramatyczny w Warszawie"Całopalenie" Dei Loher to raczej szkic niż gotowe przedstawienie. Mimo to świetnie określa reżyserską ścieżkę Pawła Miśkiewicza.
Przed laty Krystian Lupa zobaczył w Pawle Miśkiewiczu swojego Aloszę Karamazowa, a młody aktor obok Piotra Skiby stał się jednym ze znaków teatru mistrza w latach 90. Potem zaś, nie odżegnując się od wpływów Lupy, zdecydowanie skierował się ku reżyserii. Przez moment zdawało mi się nawet, że za wcześnie. Zdawało mi się, że stracą na tym i kolejne spektakle wielkiego twórcy, a i sam Paweł Miśkiewicz, przez lata pozostając w zamkniętym kręgu jednego artysty, wie o teatrze jeszcze zbyt mało, aby przemówić własnym głosem.
Myliłem się. Pierwszą eksplozją reżyserskiego talentu Miśkiewicza stał się wybitny dyplom krakowskiej PWST „Rajski ogródek”. Spektakl fascynujący, ukazujący na wielu planach wzajemne przenikanie się tekstów Tadeusza Różewicza, ironiczny, gorzki i nostalgiczny jednocześnie. I pierwszy symptom reżyserskiej strategii młodego twórcy, który odtąd najważniejsze swe przedstawienie opierać będzie na adaptacjach, i to zarówno prozy, jak i pisanych specjalnie dla sceny dramatów. Miśkiewicz traktuje bowiem tekst jako tworzywo, a potem, formując go w czasem nieoczekiwane kształty, lepi zeń swe inscenizacje. Z „Rajskim ogródkiem” udało się niebywale. Mam pewność, że scenariusz widowiska mógłby i dziś funkcjonować jako samoistna partytura.
Teatr Pawła Miśkiewicza przeżywał potem wzloty i upadki, zawsze jednak mierzył wysoko. Reżyserowi udawało się zwykle łączyć ton leniwej, niby lekkiej opowieści z portretowaniem pustki wewnątrz i wokół bohaterów. Fascynująca była desperacja Klary Kingi Preis z „Przypadku Klary”, gdy uporczywie chciała wyjść poza główny nurt życia, stanąć w poprzek narzucanym przez społeczeństwo powinnościom. Narkotyczny rytm był siłą osadzonego we współczesnych emocjach „Płatonowa”. Nieco gorzej wypadały krakowskie inscenizacje reżysera – zbyt manieryczna „Niewina” Loher, zubożające sens arcydzieła Canettiego „Auto Da Fe”.
Autorski styl Miśkiewicza skrystalizował się – jak sądzę – w spektaklach warszawskiego Teatru Dramatycznego. Znakomita „Alina na zachód” Dobbrowa była migawką z marginesu rzeczywistości, próbą złapania w sceniczny kadr chwili ulotnej, z definicji zdarzającej się raz. Adaptacja „Peer Gynta” Ibsena sytuowała się pomiędzy dyskursem a surową baśnią, mocno stawiając pytanie, co znaczy być mężczyzną, jakie są tego konsekwencje. Oparta na motywach z Lewisa Carrolla „Alicja” była zaś przypowieścią o czasie. Miśkiewicz odchodził w niej od tradycyjnie pojmowanej akcji, porozrzucane zdarzenia łącząc z pozoru chaotycznie, a jednak nieprzypadkowo. Publiczność mogła odnieść wrażenie, że znalazła się w pętli. Nie wiedzieliśmy, w którym punkcie opowieści jesteśmy – u jej kresu czy na początku. Jak w życiu.
„Całopalenie” wygląda na skok w bok w karierze artysty. Zamiast spektakularnego widowiska pozwalającego szefowi Dramatycznego określić siły i środki dowodzonej przez niego sceny otrzymaliśmy ledwie szkic przedstawienia, które żywi się i napędza własną niegotowością, niepewnością, rozchwianiem. Jest tak, jakby samo dopraszało się określenia, dokąd iść, zaczynać nowe myślenie czy zamykać się w jednej interpretacji. Miśkiewicz obecny u szczytu widowni niczym Lupa pełni rolę czasem wszechwiedzącego, a czasem zadającego pytania stwarzanemu przez siebie światu narratora. Fabuła traci znaczenie. Przez półtorej godziny oglądamy zmagania bohaterów, połączonych przez tragiczny wypadek, w którym śmierć poniósł mały chłopiec. Reżyser odwraca tu sytuację znaną chociażby z filmów Altmana. Tam pozornie niezależnych od siebie bohaterów łączył finał, tu wszystko zdarzyło się przedtem. Została tylko wspólna, a może całkiem osobna pamięć.
„Całopalenie” rozgrywa się w różnych punktach sceny Dramatycznego obserwowanych przez umieszczonych na kręcącej się obrotówce widzów. Surowa scenografia Barbary Hanickiej oraz aktorzy eksponujący niedookreślenie granych przez siebie postaci potęgują wrażenie, że to nie przedstawienie, a zapis teatralnego zdarzenia, które być może wcale nie musi zmierzać do jakiegoś końca. Wydaje się, że Paweł Miśkiewicz w swoim teatrze postanowił tym razem utrwalić proces powstawania teatru. To prawda, tekst Dei Loher tym razem drażni patetycznym banałem, a sam spektakl czasami grzęźnie w nudzie. Mimo to szkic Miśkiewicza odbieram jako poszerzenie pola walki. I czekam na kolejny krok artysty.
(mb)