Mistrz Holoubek trzymał z Ruchem Chorzów

Sztuka była historyczna, Holoubek we wspaniałym kostiumie recytował wzniosłe kwestie. - A te dzieciaki w pewnym momencie zaczynają szeptem w jego stronę: "Ty ciulu!, Ty ciulu!, Ty ciulu!". Rodzice nie słyszą, bo są dalej, on gra. Był zachwycony, mówił mi potem, że to jest właśnie prawdziwy teatr - opowiada Kazimierz Kutz.
Minęło ponad 50 lat, odkąd Gustaw Holoubek opuścił katowicki teatr i przeniósł się do Warszawy. - A ja wciąż pamiętam każde słowo, jakie wypowiedział z tej sceny - mówi aktor Bernard Krawczyk, który był jego uczniem w działającym przy teatrze Studiu Dramatycznym. Kiedy w 1950 roku Jan Klemens, aktor i wieloletni dyrektor Teatru Zagłębia, zjawił się na pierwszych zajęciach z wiersza prowadzonych w katowickim Studiu Dramatycznym przez Gustawa Holoubka, znał go już z dwóch zagranych na śląskiej scenie spektakli: "Mieszczan" Gorkiego i "Balladyny" Słowackiego. - Nie ulegało wątpliwości, z kim mamy do czynienia - mówi Klemens. Holoubek przyjechał do Katowic rok wcześniej, dwa lata po ukończeniu studiów w krakowskiej Państwowej Szkole Dramatycznej. Powodów, aby przyjąć śląski angaż, miał aż nadto. Dyrektorem został tu właśnie Władysław Woźnik, jego wykładowca z Krakowa, no i Teatr Śląski był w dobrej kondycji - świetny repertuar i doskonali artyści. Może Katowice Holoubek miał już wtedy trochę oswojone, bo w Krakowie - też na studiach - poznał dwie znakomite katowiczanki: Aleksandrę Śląską i Danutę Kwiatkowską, swoją późniejszą żonę. Pierwsze wrażenia z pobytu w mieście nie byty korzystne, ale Holoubek został tu siedem lat i zdążył zmienić zdanie. Przyjechał, żeby grać, i grał, m.in.: Pierczychina w "Mieszczanach", Filona w "Balladynie", Oronta w "Mizantropie" Moliera, Łatkę w "Dożywociu" Fredry, króla w "Mazepie" Słowackiego, Fantaze-go i doktora Ranka w "Domu lalki" Ibsena. - Potem wielokrotnie mu zarzucano, że "gra Holoubkiem". A on już tutaj udowodnił, że potrafi się przeistaczać. Tylko potem widocznie nie czuł potrzeby, żeby to robić - mówi aktorka Stanisława Łopuszańska. W Teatrze Śląskim po raz pierwszy spróbował reżyserowania. Już w 1952 roku przygotował inscenizację "Trzydziestu srebrników" Fasta. Potem zrealizował jeszcze m.in. "Fantazego" i "Dom lalki". W1954 roku został - na dwa sezony - dyrektorem artystycznym katowickiej sceny. Zaprosił wtedy do współpracy m.in. Tadeusza Kantora. Uczył też w działającym przy teatrze Studiu Dramatycznym. Wzorem swojego nauczyciela prof. Woźnika przekonywał, że w teatrze najważniejsze jest słowo, a zadaniem aktora jest nie przeinaczyć intencji autora słowa i sprawić, by publiczność właściwie je zrozumiała. Od swoich studentów był niewiele starszy. - Śmieszny, chudy, te uszy odstające. A potem się okazało, że wszyscy w pewnym momencie zaczynamy chodzić lekko pochyleni, ze studia wychodziły "holoubki" - śmieje się Krawczyk. Sprawca zamieszania nie chciał podobno komentować tego swojego cudownego rozmnożenia. - Pamiętam, siedział kiedyś przy stoliku, obok Wojtek Standełło, który w pewnym momencie właśnie przejął ten Holoubkowy sposób mówienia. W dialogu było ich dwóch. I odniosłem wrażenie, że Holoubek bardzo się starał wtedy nie być Holoubkiem - dodaje Klemens. Czarowi Holoubka ulegli wszyscy od razu. - Jakby pani go zobaczyła, toby pani padła. Kobiety go uwielbiały, miał piękne oczy, powłóczyste spojrzenie, był bardzo uwodzicielski. Emanowało z niego coś takiego, że wszyscy do niego lgnęli - opowiada Krawczyk. Lgnęli, ale bez przesady, dystans był. Nie dlatego, że artysta go wymagał. - Tak nas po prostu wychowano, inna mentalność. Jak się wchodziło do teatru, to się czapkowało już od portierni. Znaliśmy się tyle lat, aj a nigdy nie odważyłem się powiedzieć do niego "Gustaw". "Panie Gustawie" - to już było dużo! Zazwyczaj zwracałem się "panie profesorze" - dodaje Krawczyk. Holoubek miał w Katowicach przyjaciół. Przyjaźnił się z aktorami, muzykami i dziennikarzami Radia Katowice, z którym ściśle współpracował. To z nimi po spektaklach przysiadał w kawiarni Telimena nieopodal teatru albo w kafejce urządzonej pod Małą Sceną przy dzisiejszej ul. Staromiejskiej. Nie na długo. - Był żonaty. Danusia pilnowała, żeby nie uczestniczył w żadnych nocnych spacerach - śmieje się jego uczeń. Po godzince w kawiarni Holoubek zakładał więc swój zdobiony futerkiem przy kołnierzu płaszcz z gabardyny i ruszał do domu. Mieszkał na szóstym piętrze katowickiego "drapacza chmur" na ul. Żwirki i Wigury. Potem, kiedy przenosił się do Warszawy, załatwił zresztą, żeby mieszkanie po nim dostali jego ulubieni uczniowie i żeby mieli gdzie pomieścić swoje dopiero co założone rodziny. I tak w pięknych, obszernych dyrektorskich pokojach zamieszkali Wojciech Standełło i Bernard Krawczyk. A po nich Kazimierz Kutz. Bywało jednak, że gabardynowy płaszcz mistrza Holoubka można było zobaczyć w nietypowym, jak by się wydawało, miejscu, bo na trybunie stadionu. Był ogromnym wielbicielem sportu, piłki nożnej w szczególności. Kiedy przyjechał do Katowic, zaczął szukać klubu, któremu mógłby kibicować. "Wybrałem Ruch, bo był przedwojennym klubem z wielką tradycją. Poza tym to prawdziwie śląski klub, a ja bardzo cenię sobie śląską atmosferę. W prawdziwych Ślązakach jest coś takiego, eonie pozwala im zejść poniżej pewnego poziomu, co każe im wykonywać wszystkie zajęcia rzetelnie, podnosić kompetencje i umiejętności. Odkąd pamiętam, taki był też Ruch. Widziałem to na meczach, na które jeździłem do Chorzowa" - wspominał potem Holoubek. Ślązaków lubił i, jak zapewniają wszyscy, rozumiał. - Wiedział, że chcą teatru, który wykracza poza szarzyznę, która ich otaczała. Potrafił słuchać, i takie właśnie spektakle tworzył - opowiada Krystyna Szaraniec, dyrektorka Teatru Śląskiego. Śląsk stał się też podobno tematem wielu znakomitych anegdot opowiadanych przez Holoubka. Kazimierzowi Kutzowi, z którym się poznał i zaprzyjaźnił w latach 50., opowiadał na przykład o jednym z wyjazdowych występów. Zespół Teatru Śląskiego pędził wtedy żywot wędrowny. Wyposażony w wielki autobus objeżdżał okoliczne miasta i miasteczka, grywając wszędzie, gdzie tylko była jakaś salka. Na jednym z takich przedstawień dorosła publiczność rozsiadła się na krzesłach z tyłu, do przodu wypychając swoje pociechy. Sztuka była historyczna, Holoubek we wspaniałym kostiumie recytował wzniosłe kwestie. - A te dzieciaki w pewnym momencie zaczynają szeptem w jego stronę: "Ty ciulu!, Ty ciulu!, Ty ciulu!". Rodzice nie słyszą, bo są dalej, on gra. Był zachwycony, mówił mi potem, że to jest właśnie prawdziwy teatr - opowiada Kutz. Holoubek chętnie też opowiadał w Warszawie o portierze z katowickiego teatru nazwiskiem Susek - wielkiej legendarnej postaci. - Kiedyś Holoubek siedział w nocy w swoim dyrektorskim gabinecie, kończył jakąś robotę. Susek nie wiedział, pozamykał wszystkie pokoje, gabinet dyrektora też, i zszedł na dół. Za chwilę dzwoni telefon: "Panie Susek, tu mówi Holoubek, pan mnie zamknął". "Co? Holoubek już dawno poszedł do domu! Już go nie ma". No i nie mogli się dogadać - śmieje się Krawczyk. Z Katowic Holoubek wyjechał w 1956 roku. Jedni mówią, że zmagający się z chorobą płuc artysta musiał dla swojego dobra porzucić zadymione miasto, inni, że zdecydował czynnik ideologiczny - partia zbyt mocno zaczęła naciskać, by zmienił repertuar. Żądano dziel o problemach robotnika, a Holoubek chciał poezj i. Tak czy inaczej, trafił do Warszawy i został legendą. Potem wielokrotnie wracał jednak na Śląsk ze swoimi spektaklami. Ostatni raz Katowice odwiedził w styczniu zeszłego roku, gdy zainaugurował cykl spotkań z artystami z okazji 100-lecia teatru. Zachwycił wszystkich, bo choć już bardzo schorowany, na scenie odzyskiwał pełnię energii. Wzruszył, bo teatr był wtedy naetapie wybierania kierownika artystycznego, a Holoubek bardzo się interesował, kto zostanie jego kolejnym następcą. - Przestrzegał, że dobrze by było, żeby nie był to jakiś szalony eksperymentator, bo taki Ślązakom się nie spodoba - mówi Szaraniec. Holoubkowi udało się też przerazić swoich katowickich przyjaciół. Jak przez większość życia, mimo problemów z płucami, odpalał papierosa od papierosa. Potem, już po spotkaniu w teatrze, tuż przed północą oświadczył, że ma straszną ochotę na fasolkę po bretońsku. Mistrzowi się nie odmawia, więc pracownicy teatru ruszyli na poszukiwania. Znaleźli. Mistrz zjadł. Krawczyk: - To był facet, który zawsze żył pełnią życia. Wierzył, że będzie żył wiecznie. Miał wszystko: talent, mądrość, dobroć. Wjednym człowieku skumulowało się to wszystko, co składa się na człowieczeństwo. Przez siedem lat patrzyłem na niego codziennie, jako uczeń, jako aktor i jako widz, i część Holoubkajuż zawsze będzie we mnie trwała. A w tej chwilijest wyrwa, pustka.
Iwona Sobczyk
Gazeta Wyborcza Katowice
8 kwietnia 2008
Portrety
Gustaw Holoubek

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia