Mistrz i uczeń. Dwa bieguny
rozmowa z Krystianem LupąMarzę o miejscu, w którym proces twórczy staje się wspólną sprawą zespołu, w którym toczy się intensywny dyskurs - i to nie tylko wyznaczonych do tego liderów - miejsce, które bez fałszywego wstydu, w poczuciu bezpieczeństwa i otwarcia możemy karmić swoimi marzeniami i odwrotnie: gdzie jesteśmy inspirowani i prowokowani przez myśli i marzenia innych. Teatr nie jest jedynie miejscem produkowania przedstawień, teatr jest... a raczej może być miejscem intensywnego życia w dyskursie
2012 rok, czerwiec, lipiec. Decyzją ministra kultury - Bogdana Zdrojewskiego - Jan Klata zostaje dyrektorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Stanowisko obejmie w styczniu 2013 roku. - To egocentryk i despota - mówi Krystian Lupa, krytykując decyzję ministra i sposób wyłonienia nowego dyrektora krakowskiej sceny. Ceniony reżyser - jako jedyny ze środowiska artystów Starego Teatru - zabiera glos w tej sprawie i mówi o kulisach konkursu w Ministerstwie Kultury. Jan Klata odmawia komentarza.
Wrzesień.
Krystian Lupa rezygnuje z etatu w Starym Teatrze i zawiesza realizację "Miasta snu", który miał być najgłośniejszą premierą teatralną w Krakowie. Próbuję namówić reżysera na rozmowę o tym, co wydarzyło się w ostatnim czasie wokół Starego Teatru.
- Nie chcę już o tym rozmawiać - słyszę w słuchawce głos Krystiana Lupy. - Wszyscy uważają, że sprawa dotyczy personalnego konfliktu między mną a Janem Klatą. Dyskusja o kondycji i wizji Starego Teatru schodzi na dalszy plan.
- W naszej rozmowie nie zejdzie - zapewniam reżysera.
Milczenie. W napięciu oczekuję na odpowiedź Krystiana Lupy.
- Dobrze - odpowiada po chwili.
Tydzień później...
Urszula Wolak: Dzień dobry.
Krystian Lupa: Dzień dobry. Już ta godzina? Jak ten czas szybko mija! Od rana pracuję nad ostatnią sceną "Miasta snu", w której pojawia się postać Federica Felliniego. Ale to nie o sztuce mieliśmy rozmawiać...
- No właśnie. Nie żałuje Pan, że nazwał Jana Klatę egotykiem i despotą?
- Dokładniej... terrorystą. Nie żałuję, bo to prawda. Każdy w środowisku teatralnym o tym wie i nikomu nie muszę udowadniać, jaki jest Jan Klata. Może on fantastycznie funkcjonować jako reżyser, ale z takimi cechami charakteru nie nadaje się na stanowisko dyrektora teatru - a nie wyłącznie Teatru Jana Klaty. Moje słowa nie są jednak formą napaści na Jana Klatę. Wyrażają jedynie moje wyobrażenie o tym, jaką osobą nie powinien być dyrektor teatru, a może - i to jest ważniejsze - kim jest dyrektor teatru i czego możemy od niego oczekiwać.
- Jeden z krytyków teatralnych sądzi jednak inaczej i pisze, że doszło do starcia samców alfa, mając na myśli Pana i Jana Klatę...
- Tak, to prawda. Pisze jeszcze, że nazywając Klatę egotykiem, zapominam kim jestem.
- A zapomniał Pan?
- Oczywiście, że nie. Mam świadomość, że jestem egocentrykiem, tak zresztą jak większość artystów. Tylko że ja nie ubiegam się o stanowisko dyrektora teatru i nigdy w życiu nie uważałem, że byłbym dobrym dyrektorem.
- Ale dostał Pan kiedyś propozycję takiego stanowiska, prawda?
- Tak, wielokrotnie. Raz tylko się zawahałem, kiedy zaproponowano mi nowy, poszukujący projekt warszawskiego Teatru Studio. Ale nie, dyrektorem na pewno nie... Mógłbym, co najwyżej, wziąć udział w eksperymencie, w którym funkcję tradycyjnie pojmowanego dyrektora spełniałby dyskurs - dyskusja w gronie wybranych osób, związanych z teatrem. Podobnie funkcjonował Stary Teatr za dyrekcji Stanisława Radwana, który liczył się z każdą opinią Rady Artystycznej.
- Dziś nikt już się z nią nie liczy?
- Postępowanie ministra Zdrojewskiego podczas konkursu na nowego dyrektora Starego Teatru pokazało, że zdanie Rady Artystycznej nie ma dla niego żadnego znaczenia. Nie uszanował on tym samym pewnej tradycji podejmowania najistotniejszych decyzji w tym teatrze.
- Pamięta Pan jeszcze takie czasy?
- Oczywiście. Przyszedłem do Starego Teatru, kiedy jego dyrektorem był Jan Paweł Gawlik, potem wnet po burzliwym jego odejściu eksperymentalnie podjął się dyrekcji Stanisław Radwan. Pamiętam doskonale, jak wtedy wyglądały spotkania Rady Artystycznej. Do później nocy toczyliśmy burzliwe dyskusje dotyczące realizacji spektakli.
- I dogadywaliście się? W tym gronie artystów - egotyków?
- Zapewniam, że nie było to łatwe. Radę Artystyczną tworzyło wtedy bowiem wielu reżyserów, a każdy z nich był indywidualistą. W sytuacjach najwyższej wagi potrafiliśmy jednak odłożyć swój egotyzm na bok. Pod koniec dyrekcji Tadeusza Bradeckiego Rada Artystyczna spotykała się nieskończoną ilość razy, dyskusje na temat kondycji teatru, możliwych kierunków jego rozwoju i na temat możliwości i potencji funkcji dyrektora były niezmiernie inspirujące. Obserwowałem ze wzruszeniem, że ludzie, których do tej pory postrzegałem jako twórców zajętych swoją działką, oddawali się rzeczywiście, a nie pozornie interesowi teatru. Do dziś zresztą uważam, że plon tych dyskusji został zmarnowany... Pod dyskusję poddawaliśmy także opinie dyrektora, przy czym Rada Artystyczna nigdy nie miała charakteru Świętej Inkwizycji. Nasza pozycja była jednak silna i mieliśmy wpływ na funkcjonowanie Starego Teatru. Rada Artystyczna wydaje mi się "ciałem dyskursu", którego potencji wciąż jeszcze nie wykorzystaliśmy i nie spenetrowaliśmy do końca. Dziś jej byt jest iluzoryczny.
- Może Jan Klata zechce odbudować pozycję Rady Artystycznej w Starym Teatrze. Jak Pan myśli?
- Sądzę, że do tego nie dojdzie, a właściwie jestem tego pewien. Wybór Klaty, w moim przekonaniu, oznacza tylko jedno: brak miejsca na jakąkolwiek dyskusję w "Starym". Nie oznacza to jednak, że Klata będzie źle prowadził ten "pojazd". Być może zrobi on bardzo atrakcyjny teatr, ale nie będzie to miejsce, w którym chciałbym pracować. Byłbym jednak ostatnim palantem, gdybym życzył źle Janowi Klacie, bo to oznaczałoby, że życzyłbym źle Staremu Teatrowi, a tak nie jest.
- A o jakim marzy Pan teatrze?
- Marzę o miejscu, w którym proces twórczy staje się wspólną sprawą zespołu, w którym toczy się intensywny dyskurs - i to nie tylko wyznaczonych do tego liderów - miejsce, które bez fałszywego wstydu, w poczuciu bezpieczeństwa i otwarcia możemy karmić swoimi marzeniami i odwrotnie: gdzie jesteśmy inspirowani i prowokowani przez myśli i marzenia innych. Teatr nie jest jedynie miejscem produkowania przedstawień, teatr jest... a raczej może być miejscem intensywnego życia w dyskursie... Dyrektor musi być animatorem dyskursu, geniuszem zarażania marzeniami, ale również kimś zafascynowanym dążeniami i pragnieniami partnerów powstających projektów i inicjowanych dyskusji. Klatę nie interesuje dyskurs, raczej wyłącznie manifestacja własnych racji... Nie wyobrażam sobie, a może nie mam na tyle wyobraźni, że Klata nie będzie forsował w Starym Teatrze tych koncepcji. Jeśli się mylę, po co w takim razie starał się o stanowisko dyrektora?
- Może chciał się po prostu sprawdzić?
- W czym może sprawdzić się dyrektor teatru, którego, jak mi się wydaje, nie interesują dążenia i światopoglądy innych ludzi?
- Zadaje Pan sobie jeszcze jakieś pytania?
- Tak. Z jakimi twórcami będzie chciał współpracować? To intrygujące w kontekście niedawno wypowiedzianych przez niego słów, że widzi swój teatr, a nie folwark
- Był Pan jego Mistrzem. Nie zdołał go Pan uformować?
- Nawet nie próbowałem. Kiedy spotkałem go w szkole teatralnej w Krakowie, był już wtedy człowiekiem bardzo określonym. Mówiąc szczerze, skorzystałem z jego ostrej potrzeby autonomiczności i samokreacji, Klata doskonale sprawdził się w roli mojego asystenta, kiedy reżyserowałem "Płatonowa". Zrobił mi fantastyczny czwarty akt, którym się opiekował... Po tygodniu mojej nieobecności pokazał mi cały akt, perfekcyjnie gotowy, żebym się już nie wtrącał. Kiedy zobaczyłem efekt, dosłownie oniemiałem. Pomyślałem: "nic dodać, nic ująć".
- Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Janem Klatą? Co Pan sobie wtedy pomyślał?
- Pamiętam, że nie miał jeszcze wtedy tego groźnego irokeza, a mimo to pomyślałem: "To musi być drapieżny człowiek. Ma w sobie świra, którego powinien mieć artysta, aleja się go trochę boję". Przyznam się bez bicia - skoro zadaje pani to pytanie - nie wzbudził we mnie sympatii.
- Często rozmawialiście?
- Nie. Mówiąc szczerze, nie potrafiłem z nim rozmawiać. Wysilałem się i stwarzałem pewien pozór zaangażowania Widziałem, że on robił to samo. Ale to nie były prawdziwe rozmowy. Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, co mówił podczas dyskusji prowadzonych na zajęciach, a pamiętam wiele wypowiedzi swoich studentów. Zdarzało się jednak, że zadawał mi indywidualne pytania, ale ja ich nie rozumiałem do końca, choć jako pedagog starałem się na nie odpowiedzieć. Uciekałem więc od rozmów z nim, ale miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, które zostały dodatkowo spotęgowane przez fantastyczny, finalny efekt jego pracy przy "Platonowie".
- Myśli Pan, że inspirował Jana Klatę?
- Nie wiem. Kiedyś ujęła mnie, a właściwie połechtała moje ego, jedna z jego wypowiedzi, z której dowiedziałem się, że oglądał wiele, wiele razy mój spektakl, chyba "Lunatyków". Poruszyło mnie to. Dziwna reakcja wobec "miłosnego" wyznania człowieka, z którym do tej pory jakoś się mijałem, bo charakter relacji mistrz - uczeń łączącej mnie z Klatą był daleki od modelu, który wykształcał się samorzutnie w relacjach z innymi studentami.
- Czy to znaczy, że wasze drogi rozeszły się... tak po prostu?
- Tak, kiedy Jan Klata zakończył studia na PWST...
- A teraz, zgodnie z projektem przedstawionym w Ministerstwie Kultury, zamierza zorganizować w Starym Teatrze między innymi rok Andrzeja Wajdy, Jerzego Jarockiego i Krystiana Lupy. To dla Pana wyróżnienie?
- Na razie sobie tego nie wyobrażam. Reżyser, jego dzieło, jest czymś trudno uchwytnym To nie jest materia, to nie jest treść, to nie jest sprawa... Można zrobić rok dramatopisarzy, ale brać na warsztat do jakiegoś bliżej nieokreślonego dialogu gesty twórcze wciąż żyjących reżyserów, które rewidować mieliby młodzi twórcy - wydaje mi się karkołomne. Projekt ten mógłby mieć jakiś sens, gdyby wciągnąć danego reżysera w autorefleksję nad dziełem i stworzyć mu płaszczyznę do konfrontacji ze swoją twórczą drogą, albo ze swoim niezrealizowanym marzeniem. W tym czasie mogłyby się odbyć warsztaty dotyczące tego, czego nie dało mu się osiągnąć czy zrealizować podczas pracy nad spektaklem. Plan Klaty, póki co, zakłada jednak coś innego. Fetowany reżyser przeistacza się z podmiotu w obiekt, służący jedynie do gmerania Nie wiem, co wyniknie ze spektaklu penetrującego problemy narodowościowe Swinarskiego. To temat do "Notatnika Teatralnego", to nie materia życia teatralnego sezonu. I w ogóle dziwne poczucie znaleźć wśród tych bez pytania i bez rozmowy wybranych obiektów. Pisarz - Thomas Bernhard, kiedy odbierał nagrody od austriackich władz, powiedział, że czuł się tak, jakby nasrano mu na głowę. Gorzkie słowa autora nie tyczyły się jednak samej nagrody, ale cynizmu, rozmiaru arogancji i ignorancji, z jaką ówczesny system go wyróżniał. Podobnie mogą się dziś poczuć twórcy "wyróżnieni" przez Jana Klatę. Nie czują się najlepiej w tej sytuacji.