Mistyfikacja autentyczności, czyli wszystko jest obok

"Kreacja" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Logika podpowiada rozumnemu człowiekowi, aby nie wierzył do końca, bo ostateczne poddanie się wierze może wprowadzić go na poziom szaleństwa. Artysta, aby dokonała się w nim przemiana, musi wiarę utracić i zbratać się z diabłem, bóg może bowiem upomnieć się o autentyczność.

Kreacja w sztuce zasadza się na prokreacji dzieł, które są towarem poszukującym odbiorcy, nawet jeżeli jedynym konsumentem (albo prosumentem) byłby sam autor. Zejście twórcy do piekła to znakomita reklama kreacji wydobywająca klimaty męki nad dziełem i procesami, jakim podlega "sprawca". Jarosław Tumidajski odtworzył schemat drogi, o jakiej pisał Ireneusz Iredyński, alkoholizujący autor prowokujący, bezczeszczący sacrum i profanum. Reżyser nie nadał jednak owej drodze znamion prawdy objawionej, tworzącej mistyczną składankę znaków.

God is curator

Wyznanie wiary bohatera Nikta (wcześniej Jana Nowaka), dokonujące się w sztuce, ma banalne podłoże. Oto artysta poddany procesowi czyszczenia siebie z samego siebie ulega sukcesywnie i namiętnie materializmowi. Potrzeba indywidualizmu zastąpiona została konstrukcją szybkiego zysku, wspartego tanimi pochlebstwami, interwencyjnym ratowaniem z opresji nałogu, zarzuceniem miłości obojętnością, które przeplatają się z autorskim mistycyzmem, choć może najprawdopodobniej wizualizacją koszmarów. Nikt ulega Panu, choć ten bogiem stara się tylko bywać, rozróżniając jednostki czasu i zobowiązania wobec kontrahentów. Boskość zasadza się na zdobyciu przychylności Nikta, sprostaniu ograniczającym go przeciwnościom. Finalna śmierć boga odbywa się w samotności, choć tabloidowo skopiowana z Biblii. Kreacja artysty, współistniejącego z bogiem, kończy się wraz ze śmiercią Pana, choć prowokacyjnie zapowiada powtarzalność procesu.

Wszystko już było, w użyciu są tylko kopie

Iredyński kontestuje dotarcie do źródeł autentyczności, sprowadzając do prawdy wyłącznie wymierne efekty zapotrzebowania na sztukę i artystów. Bóg wchodzi w relacje z Niktosiem, odbija się w nim, daje mu narzędzia, aby Nikt błądził drogą planowaną cierpieniem i tęsknotą za czymś, co nie istnieje. Okrucieństwo boga nie jest demoniczne, artysta nie styka się z piekłem, czuje obietnicę czyśćca, jednak tam nie dociera. Kobieta postawiona obok Nikta nie spełnia dziejowej misji, rozróżnia tylko proste komunikaty, ulega przemocy boga, próbując nadać jej sens. Mamy zatem do czynienia nie tylko z mistyfikacją boskiej sprawczości, ale także niewiążącą interpretacją cierpienia, jakie Chrystusowy Bóg pozostawił ludziom w przekazach ewangelistów. Zbyt oczywisty schemat deklasyfikacji artysty nabiera mocy podczas spektakularnego ukrzyżowania.

"Kreacja" napisana przez Iredyńskiego na rok przed śmiercią (1984), może stać się punktem wyjścia do archeologii emocji w sztuce współczesnej. Dzisiejszy twórca ma w nadmiarze multimedialnych informacji multiplikowanych z poszanowaniem praw autorskich i wbrew nim. Bezkarnie zatem może generować nowe dzieła, odżegnując się od zarzutów kopiowania, wykorzystując proste metody kreacji. Istnieją również artyści skłonni do skrajnych, przemocowych wobec siebie i przyzwyczajeniom innych zachowań, dążąc w procesie do okresowego samounicestwienia w celu nadania sensu swoim działaniom, ale także po to, by poczuć duszę, czyli metafizykę. Samookaleczanie, balansowanie na krawędzi życia, prowokacja plus, czyli z kontrą widza, to wybrane przykłady prywatnego dotarcia do autonomicznego wnętrza przez artystę skłonnego mimo wszystko do matrycowania świata. Niedawno nominowana do Paszportów "Polityki" Honorata Martin jest naszym lokalnym przykładem artystki poszukującej metafizyki poprzez "wymazywanie" - wyzbycie się domowych sprzętów, powolne zamarzanie zimą w lodowatej wodzie, stawanie na krawędzi budynku, czepianie się balkonów i inne. Wszystko po to, by poczuć, oderwać się od skłonności do obojętnej próżni. Jej artystyczna wędrówka budzi uznanie, bo przypomina, że aby dotrzeć do źródeł, trzeba oddać należny szacunek prostocie i niepewności.

Aby być malarzem trzeba mieć swój świat. Rozpoznawalny świat

W postaciach Jarosława Tumidajskiego zabrakło tego rodzaju brudu, który doprowadziłby do wydobycia jedynie słusznego nihilizmu. Postaci ocierają się o absurdalność destrukcyjnej kreacji, jednak nie doprowadzają do ohydy przekroczenia. Być może teatr zawodowy, wchodząc w przestrzeń offu, tylko umie/chce nadać mu rangę nieco zmasteringowanej kopii? Przecież widz, czyli odbiorca kształtuje zapotrzebowanie na sztukę, a może samą sztukę również - jak pisał Iredyński. Z perspektywy czasu wydaje się mi, że "Orgia" w reżyserii Wiktora Rubina, grana również nomen omen na Czarnej Sali TW, silniej prowokowała bluźnierstwo.

Robert Ninkiewicz w roli Pana wypadł najbardziej przekonywująco, próbując nadać postaci znamiona rozkapryszonego i zmanierowanego konstruktora zdarzeń. Lekko wpasowywał się w przestrzeń tekstową i sceniczną, dając swobodę swoim partnerom. Miałam wrażenie, że ten zabieg nie doprowadził jednak do dojrzałej interakcji. Marcin Miodek, początkowo wydawał się być celowo zagubiony, lekko zdezorientowany, jednak do końca dramatu pozostał w owym stanie, jakby poszukiwał swojego pomysłu na postać. Delikatność fizyczna aktora nie została skontrastowana z przekleństwem kreacji bohatera. Być może ten rodzaj debiutu, w wymagającej dojrzałości trzyosobowej sztuce, był zbyt dużym wyzwaniem dla Miodka, którego "pochłanialiśmy" w "Wesołych Kumoszkach z Windsoru". Marta Herman jako Gosia, rozwiązła, szukająca ciepła i bogactwa partnerka Nikta, towarzyszyła jedynie zdarzeniom, nie mając okazji do zbudowania przekonywującego portretu postaci, co najpewniej wynikało z samej treści dramatu wprowadzonego na scenę.

Mirek Kaczmarek, odpowiedzialny za światła i wideo, przygotował również rozbudowaną scenografię rozlokowaną w trzech przestrzeniach teatru. Spektakl zaczyna się w foyer, w skończonej wielości pokrowców na ubrania, następnie przenosi się na Czarną Salę korytarzem, na którym przez głośniki omawiana jest Droga Męki podzielona na stacje. W zamkniętej przestrzeni sceny dokonują się parafrazy biblijnej Księgi Rodzaju, Ostatniej Wieczerzy czy Ukrzyżowania. Widzowie siedzą przy stołach zastawionych wódką, z rzutnika puszczane są kreowane obrazy Ostatniej Wieczerzy. Performatywne, finałowe wyjście z Czarnej Sali, zmierzanie tym samym, a jednak epatującym innymi znaczeniami korytarzem (głośniki zamienione na pralki, z których ciecze czerwony płyn) - ponownie do foyer - rozbija widza. Musi zmierzyć się sam z dwunastoma krzyżami, czterema wirującymi pralkami i porozrzucanymi ofiarami kreacji.

Malarstwo stanowi pretekst dla Iredyńskiego do rozważań na temat roli artysty, ale także społecznej presji na poszczególne jednostki. Sytuacja wymuszenia woli na wybrańcu nie zmienia jego sposobu odczuwania, jedynie zamazuje pola pozostałych światów, do jakich się przyzwyczaił. Wybrańcem może stać się w tym sensie każdy albo łatwiej przyswajalnie - wyuczony fachowiec, jednak bez talentu. Tyle zatem prawdy w rozważaniach na temat demiurgii, co zafałszowanych wyobrażeń. W dzisiejszym świecie dzielącym się przez pączkowanie na przeciętnych i tych, co kreują się na konstruktorów własnej ponadprzeciętności - coraz trudniej o prawdziwe talenty, o sztukę, która porusza, mówiąc o najważniejszych sprawach dzisiejszego, straumatyzowanego człowieka.

Jarosław Tumidajski podjął się ambitnego zadania skonfrontowania tekstu Ireneusza Iredyńskiego ze współczesnymi skłonnościami do autentyczności. Badania sceniczne przyniosły pewne rozczarowania, być może badania literackie przyniosą większe plony.

Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
21 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...