Mizianie Różewicza po pupie
"Białe małżeństwo" - reż. Krystyna Meissner - Wrocławski Teatr WspółczesnyJeśli ktoś poszukuje na festiwalu w łódzkim Teatrze Powszechnym spektakli przyjemnych w dosłownym rozumieniu tego słowa, \'\'Białe małżeństwo\'\' Wrocławskiego Teatru Współczesnego było strzałem w dziesiątkę.
Przyjemność to rzekłbym przede wszystkim zmysłowa, bowiem na oddziaływaniu na zmysły widza skupiła się Krystyna Meissner. Zwłaszcza na wzrok. Gdyby reżyserując sztukę Tadeusza Różewicza w swych założeniach uwzględniła także intelekt publiczności, mielibyśmy do czynienia ze spektaklem ważnym.
Meissner przygotowała inscenizację w oparciu o obrazy proste, którym jednak nie sposób odmówić siły oddziaływania. I urody. Dramat cielesności rozgrywa się tu między figurami anioła i kiczowatego służącego Murzyna z tacą na wizytówki. W głębi sceny obecny będzie cały czas niepokojący, pusty konfesjonał (drugi po mieszczańskiej sypialni świadek sprośności jawnie wypowiadanych). Otoczony wodą, nadaje całej katedrze charakteru perwersyjnie zmysłowego.
Świetny jest też rozbuchany kolorami las w scenie grzybobrania. Również na teatralną przestrzeń znalazła Meissner pomysł. Na proscenium mamy dwoje drzwi, między którymi oglądamy mieszczański salon, a później ciemny bór. Aktorzy ustępują sobie miejsca, wnoszą i wynoszą pojedyncze rekwizyty. Scena zamienia się w sypialnię tylko dzięki dwu poduszkom i odpowiedniemu oświetleniu.
Scenografia jak i konwencja gry, wszystko jest tu nieco przerysowane, ze sceny bije sztuczność, iście operetkowa przesada. Sztampowe rysy postaci mogłyby budzić w widzu lęk i przerażenie, jest bowiem w nich coś nieludzkiego. Nie dzieje się tak. W dużej mierze dlatego, że owo przerysowanie przede wszystkim śmieszy. Postaci po chóralnym odśpiewaniu \'\'mariage blanc\'\' na nutę marsza weselnego Mendelssohna niczym bracia Marx rozbiegają się do drzwi i kulis, a Beniamin (Piotr Łukaszczyk) ugania się za motylami jak dotknięte indolencją dziecko. Strategię tę najlepiej widać na przykładzie Pauliny (Katarzyna Z. Michalska).
Gdy kusi ona zwabionego na próbę do domowego przedstawienia Beniamina, w jej objawiającym się wyrachowaniu nie ma nic groźnego. Pewnie, że w tej konwencji aktorzy sprawdzają się nieźle, lecz to Katarzyna Bednarz jako Bianka gra pierwsze skrzypce i rzeczywiście tworzy kreację. Pułapką jest ciało, ale też język, w którym wszystko "stoi", a \'\'bierze się\'\' zarówno kielich do ust, jak kobietę. Dzięki dobremu aktorstwu problem ten wybrzmiewa na scenie należycie. Mocno, ale nie natrętnie.
Oczywiście, spod niewieściej, pensjonarskiej czystości coraz dobitniej przebija rodząca się świadomość wszechobecnej cielesności. Jest coś przerażającego w powszechnym milczeniu wobec spraw ciała, w Dziadku (Jacek Piątkowski), który nie kryje wzwodu na widok wnuczek. Zabrakło tylko sposobu, by świadomość tę uczynić czymś, na co nie można się zgodzić.
Meissner jest bliska dać spektakl przenikliwy i przejmujący, lecz, jak mniemam, w trosce o dobrze już rozbawionego widza, zatrzymuje się. Spoglądamy w przepaść, ale w nią nie wpadamy. Zamiast klapsa, czekają nas łaskotki. A szkoda.