Młodości i śmierci nie po drodze
"Triumf" - reż. Yan Zmit - Teatr IMKA w WarszawieŻeby nie wiem jak irytujące było gadanie: "zbyt młody, by umrzeć", "tak się wcześnie zabrał z tego świata", "niesprawiedliwa taka śmierć młodych", bo przecież nie ma "właściwego wieku" na śmierć, każde odejście jest dla kogoś stratą, bólem, cierpieniem.
Faktycznie, jest coś niestosownego w śmierci młodych. Może właśnie dlatego, że tak mało jeszcze zdążyli się o życiu dowiedzieć, że tak krótki czas im darowano, by oswoić śmierć, by nacieszyć się swoją obecnością na tym świecie.
W ramach cyklu "Młodzi w IMCE" do repertuaru wchodzi właśnie nowy tytuł pt. "Triumf", w reżyserii Jana Zmita. Spektakl ma być głosem młodych artystów poruszających problem odchodzenia ich równolatków, a także temat samego życia. Zresztą sami twórcy nie ukrywają deklarując, że "jednak bardziej o życiu, niż o śmierci". Coś, co w zamyśle mogło być ciekawym spojrzeniem z innej perspektywy na oba zjawiska, w gruncie rzeczy utwierdza tylko w przekonaniu, że młodości nie tylko nie po drodze ze śmiercią, ale i wiedzą na temat życia.
Na kanwie opowieści o młodym chłopaku cierpiącym na śmiertelną chorobę i opiekującej się nim dziewczynie, chciano zbudować nową platformę rozważań i dyskusji nad procesem umierania. W sumie czemu nie? Dlaczego przez sam wiek pozbawiać kogoś głosu i prawa do wypowiedzi? Tak długo, jak mówi się tu o emocjach, obawach, skrajnie rozchwianych nastrojach w obliczu czegoś nieuchronnie nadchodzącego, potrzebie życia i żalu wobec policzonych już jego dziennych porcji, wszystko jest O.K.. Ze sceny przemawia prawda i wiarygodność. Niestety, szybko okazuje się, że od zwykłego mówienia o wspomnianych problemach do tonu kaznodziejskiego bardzo cienka i krucha granica. Autorzy sztuki przekraczają tę cezurę z niepokorną nonszalancją. Podawany przepis na życie w ich wydaniu wydaje się momentami wręcz groteskowy i budzi opór odbiorcy. Subtelność intymnych dialogów dwojga bohaterów, ni stąd ni zowąd, zastępuje wykrzykiwanie "prawd objawionych", trącące sztubacką butą w myśl zasady: "jak się nie ma wiele do powiedzenia, to się mówi głośno".
Historia opowiadana w IMCE zaczyna dryfować w jakieś dziwne rejony i przestrzenie, rozbijając się z pustym hukiem o kolejne rafy, a traci na tym najbardziej gra niewątpliwie utalentowanych aktorów: Marty Dylewskiej i Jana Zmita (może to jeszcze nie czas, by dźwigać na swoich barkach obie funkcje: reżysera i odtwórcy głównej roli). Niejasny i zupełnie zbyteczny wydaje się występ konferansjerki miotającej szpilkami; jeśli ma to być autoironiczny sposób przekazania prawidłowości, że dzisiaj każdy ma swój złoty przepis na życie i wie lepiej, jak przez to życie przejść, to w kontekście dalszej części sztuki reżyser sam sobie strzela, niestety, w kolano.
Świetną robotę wykonuje tutaj, jednocześnie odpowiedzialny za oprawę muzyczną przedstawienia, Radek Rutkowski. Jego wysiłki to przysłowiowa "para w gwizdek". Przykro to pisać, ale szkoda tak genialnego dźwięku, tworzonego na żywo, dla tego konkretnego projektu.
W moim odczuciu wystarczyłoby skoncentrować się jedynie na zjawisku "młodej śmierci" i tym, co poprzedza moment, w którym trzeba spakować po kimś do plastikowych worków jego rzeczy osobiste, odkazić szafkę szpitalną, wyprać po nim pościel i przygotować świeżo co zwolnione miejsce dla kolejnego pacjenta oddziału paliatywnego Dobrze byłoby pociągnąć wątek egoistycznego rozedrgania w emocjach umierającego człowieka i celnego stwierdzenia, że dla osoby odchodzącej śmierć jest czymś wyczekiwanym i niemalże utęsknionym; dla bliskich umierającego to prawdziwy test godności, altruizmu, dojrzałości, cierpliwości, wytrzymałości i szczerości wobec samego siebie. To w końcu ci, co tu zostają, muszą nie tylko towarzyszyć komuś ukochanemu w tej niechcianej podróży, ale i w momencie osiągnięcia jej celu nauczyć się wypełniania pustej życiowej przestrzeni, którą zyskują, choć wcale tego nie chcą. No, ale by to pojąć, potrzeba jeszcze odrobiny pokory, a ta, jak wiadomo, również z młodością niechętnie chadza w parze.
P.S.
Do twórców spektaklu: dobrze jest, niezależnie od tego jak awangardowymi i nietuzinkowymi artystami czują się realizatorzy w podejściu do swojego dzieła , po zakończonym spektaklu mimo wszystko wyjść na scenę i choćby skromnym ukłonem podziękować widzom za ich oklaski i poświęcony czas. Ot, taki staroświecki zwyczaj, który nikomu jeszcze - nawet spośród największych tuzów scen teatralnych - korony z głowy nie strącił.