Moc słabej płci

"Anna Bolena" - reż. Magdalena Łazarkiewicz - Opera Krakowska w Krakowie

Gaetano Donizetti długo czekał na pierwszy wielki europejski sukces. Długo w kontekście owych nie do pojęcia dziś czasów, w których w ciągu życia pisało się siedemdziesiąt kilka oper. "Anna Bolena" była bowiem prawdopodobnie jego trzydziestą trzecią operą (licząc dzieła niedokończone i zaginione), ważną dla Donizettiego również ze względu na miejsce prapremiery - Mediolan, gdzie rządził wówczas niepodzielnie Vincenzo Bellini. Sukces prapremiery w roku 1830 był istotnie spektakularny, do czego - poza walorami dzieła - przyczyniła się rewelacyjna obsada: kreująca tytułową postać Giuditta Pasta, tenor Giovanni Battista Rubini (Percy) i bas Filippo Galii (Henryk VIII).

Felice Romaniego - autora świetnego literacko, dramaturgicznie i psychologicznie libretta - bardziej od wielkiej historii, na której, choć nie ściśle, oparł swój tekst, interesowały uczucia bohaterów. Odrzucenie Anny Boleyn (Boleny) na rzecz Jane (Giovanny) Seymour przez Henryka VIII ma u niego podłoże niemal wyłącznie erotyczno-miłosne, choć w rzeczywistości nie mniejszą rolę odgrywały kwestie dynastyczne i utrata nadziei na męskiego potomka. To kobiety walczą tu o tron, który oprócz splendoru oznacza dla nich godność i szacunek. Splendoru pożądała niegdyś Anna, wyrzekając się swej pierwszej wielkiej miłości do Henry'ego Percy'ego (tu Riccarda), za co ostatecznie zapłaciła własnym życiem. To jej jedyny grzech: operowa Anna nie ma niesfornego charakteru i ciętego języka pierwowzoru, jest szlachetna i dumna. Takie potraktowanie tematu doskonale służyło założeniom XTX-wiecznej opery belcantowej, w której właśnie uczucia - we wszystkich ich subtelnościach - stawiano na pierwszym miejscu.

Posłużyło też ono ukierunkowanym na psychologię artystycznym preferencjom reżyserki krakowskiej inscenizacji Magdaleny Łazarkiewicz. To drugie spotkanie z operą tej wyrazistej twórczyni filmowej i teatralnej: wcześniej zmierzyła się z "Rycerskością wieśniaczą" (2003) i "Pajacami" (2004) w Teatrze Wielkim w Łodzi. Mimo słów zamieszczonych w programie, że opera jako "sztuczny świat [...] pozwala na nieograniczoną grę wyobraźni" - do "Anny Boleny" podeszła z pokorą i oszczędnością graniczącą z ascezą, ale i dostrzegalną - choć nie nachalną - koncepcją, która nie dziwi u tej artystki, ale i daje się wywieść z samego dzieła: feminizmem. Asumpt do niego daje przede wszystkim duet Anny i Seymour z drugiego aktu, w którym królowa - po szoku i wściekłości spowodowanych wyznaniem, że to rywalka stoi przed nią - wybacza naiwnej, jak ona sama niegdyś, Giovannie i całą winą obarcza króla. Ową kobiecą, specyficznie czułą solidarność podkreśla Łazarkiewicz dodatkowo dwoma elementami: jawną feminizacją spodenkowej roli nieszczęsnego nadwornego muzyka Smetona oraz wprowadzeniem postaci córki Anny i Henryka - tej, która wbrew degradacji jej przez ojca stanie się wielką Elżbietą I.

Reżyseria Magdaleny Łazarkiewicz nie jest wszakże wolna od wad. Spektakl miejscami wydaje się nazbyt statyczny (chór w zasadzie jest taki przez cały czas); autorski pomysł stanowi jedynie konwencja filmu zasugerowana w uwerturze, nie wiem zresztą, czy potrzebna. Całość ma jednak pewną, trudną co prawda (zwłaszcza dla mniej wyrobionego operomana) szlachetność i głębię: szczególnie akt drugi z wstrząsająco - mimo prostoty - poprowadzonym finałem. Tę szlachetność i głębię podkreślają kostiumy Marii Balcerek, utrzymane - jak na obrazach z czasów Tudorów - w zgaszonych barwach, od starego złota po królewskie bordo. Dyskretne wtręty współczesności - złota kurtka parka z kryzą czy stroje halabardników rodem z Gwiezdnych wojen - dodają pikanterii, choć może nie zawsze trafionej. W kontraście do bogactwa strojów scenografia Pawła Dobrzyckiego ogranicza się w zasadzie do ruchomych ścian, krzesła-tronu na środku i końcowej klatki, w której dokona się symboliczna egzekucja Boleny. Dopełniają ją delikatnie światła i multimedia Piotra Lenara.

Inscenizacyjna dyskrecja ma też zaletę: pozwala skupić się na muzyce. Brak tu hitów takich jak choćby w "Napoju miłosnym", "Don Pasquale" czy "Łucji z Lammermoor", a subtelne arie czy kunsztowne ensemble wymagają w odbiorze prawdziwego skupienia. W postać tytułową wcieliły się najpierw Katarzyna Oleś-Blacha, nazajutrz - Karina Skrzeszewska (taki układ znamy w Krakowie już z niedawnej "Normy"). Obie pięknie sprostały arcytrudnemu zadaniu: pewniejszy śpiew i nieco pełniejsza kreacja aktorska Skrzeszewskiej przypominają, że śpiewaczka zmierzyła się już z tą rolą przed pięcioma laty w łódzkim Teatrze Wielkim (w pierwszej obsadzie Joanna Woś), a w dorobku ma też Marię Stuardę - drugą królową w trylogii z czasów Tudorów Donizettiego. W obu przypadkach wzruszająco wypadła słynna - niezwykle wymagająca technicznie i ekspresyjnie - scena szaleństwa, a także duet pojednania z Giovanną. W tę drugą postać - nie mniej istotną - bardzo udanie wokalnie i aktorsko wcieliły się Monika Korybalska (od dłuższego czasu w zwyżkującej formie) oraz obdarzona ładnym barwowo mezzosopranem Karolina Sikora. Ten szereg udanych kobiecych kreacji zamykają Wanda Franek i Olga Maroszek, które wzruszająco oddały tragiczne losy Smetona.

Wśród panów zdecydowanie najpełniejszym blaskiem świecił Andrzej Lampert jako Ryszard Percy - porywający wokalnie i aktorsko (aria Da quel di che...); najsłabszym zaś - drugoobsadowy Adam Sobierajski, którego zawiodły i głos, i technika. Pysznie w roli Henryka VIII wypadł - stworzony do tej roli wizerunkowo i głosowo - Wołodymyr Pańkiw; premierowemu Szymonowi Kobylińskiemu, dobremu wokalnie, zabrakło nieco władczego sznytu. Obsady dopełnili Sebastian Marszałowicz i Jerzy Wójcik (Rochefort) oraz Krzysztof Kozarek i Jarosław Bielecki (Hervey). Zasłużone brawa zebrał istotny w Annie Bolenie chór, przygotowany przez Jacka Mentla: pięknie zabrzmiała zwłaszcza ostatnia pieśń dworek przed sceną szaleństwa - głównie za sprawą subtelnego cieniowania dynamicznego i wyrazistej ekspresji. Na wysokości zadania stawała też na ogół elegancko brzmiąca orkiestra - i to już od rozbudowanej uwertury (świetna końcowa stretta). Tomasz Tokarczyk pokierował całością z ogromną precyzją, wrażliwością i - co nie mniej ważne - empatią wobec solistów.

Monika Partyk
Ruch Muzyczny
7 lipca 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...