Moim celem jest teatr aktualny

rozmowa z Waldemarem Zawodzińskim

Publiczność jest moim partnerem. Szanuję ją, więc nie staram się jej przypodobać za wszelką cenę. Repertuar, jaki proponuje teatr o siedmiu scenach, działający w konkretnych realiach, musi być zróżnicowany. Nie oznacza to, że są w nim pozycje dla bardziej lub mniej wymagającej widowni. Te same sztuki, które gramy na naszych trzech łódzkich scenach, pokazujemy poza Łodzią

Rozmowa z Waldemarem Zawodzińskim, dyrektorem Teatru im. S. Jaracza w Łodzi

Monika Wasilewska: W swoim CV określiłby się Pan najpierw jako dyrektor teatru, reżyser czy scenograf?


Waldemar Zawodziński: Jestem przede wszystkim reżyserem. Wykształcenie i wyobraźnia plastyczna pomagają mi skonkretyzować wizję reżyserską i uniezależniają od cudzych gustów. Taka samowystarczalność jest cenna, choć nie zawsze wygodna. Wieloletnie doświadczenie w pracy w teatrze daje mi poczucie kompetencji, ale omnibusem nie jestem. Dlatego lubię współpracować z ludźmi, którzy są fachowcami i z którymi znajduję wspólny język. Mam silne poczucie niezależności i świadomość tego, co mi się podoba w teatrze, a co nie. I lubię mieć ostatnie zdanie. Nie oznacza to jednak, że nie dopuszczam cudzych racji czy też rozwiązań innych niż własne. Z biegiem lat relatywizuję swoje decyzje. Moim zdaniem predyspozycje i temperament reżysera nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz przydają się w pełnieniu funkcji dyrektora artystycznego. I jako dyrektor, i jako reżyser kreuję swoją wizję teatru i szukam sposobów na jej ucieleśnienie. W tym celu planuję repertuar, dobieram współpracowników, staram się dbać o rozwój artystyczny aktorów. Różnica polega m.in. na skali przedsięwzięcia i stopniu odpowiedzialności...

Łączenie tych obszarów wymaga też wielu kompromisów...


- Jak zawsze, gdy współdziała się z innymi ludźmi i tworzy coś wspólnie. Staram się, żeby zaspokajanie moich własnych ambicji artystycznych, choćby tych, które dotyczą teatru muzycznego, nie miało wpływu na jakość produkcji Teatru Jaracza. Cena, jaką za to płacę, jest wysoka, ale przecież tak niewiele dostaje się za darmo. Cierpię na permanentny brak czasu na cokolwiek innego poza teatrem. Na szczęście twórcza praca - zarówno reżysera, jak i dyrektora - jest moją pasją, więc się nie skarżę.

- "Swojemu i innym teatrom życzyłbym, żeby były mocne, stabilne i budowały moc teatru każdego dnia, każdą premierą. Żeby starały się utrzymywać tradycję. I nie zatraciły perspektywy. Dbałością o teraźniejszość buduje się moc teatru na przyszłość". Te słowa wypowiedział Pan w jednym z wywiadów przeprowadzonych po pięciu latach kierowania Teatrem Jaracza. Czy może Pan dziś powiedzieć, że te życzenia się spełniły?

- Budowanie zespołu jest długotrwałym procesem, który trwa latami. Nie osiągnie się celu, pracując sezon czy dwa - zwłaszcza w takim teatrze, jak łódzki Jaracz, za którym stoi sto dwadzieścia lat tradycji. To, że teatr jest mocny i stabilny, że zespół należy do najlepszych w kraju, jest także zasługą moich poprzedników, którzy wysoko podnieśli poprzeczkę. Dali mi jednocześnie punkt odniesienia, niesłychanie ważny podczas angażowania nowych aktorów. Uzupełniając skład zespołu, zawsze myślę o tym, by nie tylko zachować potencjał, ale też doskonalić go i umacniać. W końcu - teatr aktorem stoi. Przy całym szacunku dla tradycji, żyję tu i teraz, teraźniejszość jest moim właściwym czasem, jedynym, jakim naprawdę dysponuję. Mam świadomość, że w przyszłości będą mnie rozliczać zarówno za to, co zrobiłem dziś, jak i za to, czego dziś zaniechałem. Dlatego moim celem jest teatr aktualny, obchodzący moich współczesnych, wzbudzający emocje, szczery i uczciwy wobec widza. Jak powiedział kiedyś Jerzy Koenig - teatr mądry, a niekoniecznie modny.

Pana dyrekcja osiągnęła już wiek dojrzałości - osiemnaście lat. Kiedy przejmował Pan scenę po Bogdanie Hussakowskim, był Pan młodym artystą. Zapewne odczuwał Pan ogromną presję oczekiwań. Jak wyglądał ten proces osobistego i artystycznego dojrzewania z Teatrem Jaracza?


- Bardzo naturalnie. Na początku była radość: oto powierzono mi jeden z najlepszych polskich teatrów, teatr o stuletniej tradycji, teatr - za dyrekcji mojego bezpośredniego poprzednika, Bogdana Hussakowskiego - okrzyknięty sceną narodową. Drugim uczuciem był strach, świadomość odpowiedzialności za repertuar, za ludzi, za publiczność. Do tego dochodził brak doświadczenia w kierowaniu licznym zespołem.

Nieocenione i mobilizujące było zaufanie, jakim mnie obdarzono. To zespół przewalczył u władz miasta moją kandydaturę. To im zawdzięczam funkcję, którą piastuję do dzisiaj. Mimo olbrzymiego poparcia, nie stałem się zakładnikiem zespołu, co poczytuję za dowód raczej ich mądrości niż mojej własnej. Podjąłem walkę o teatr. Najbliżsi wiedzą, ile mnie to kosztowało, jak przeżywałem każdą krytyczną uwagę. Z czasem okrzepłem, co nie znaczy, że przestałem się przejmować krytyką. Przywilejem dojrzałości jest większa samoświadomość, a jednym z głównych kryteriów w pracy - uczciwość wobec siebie samego. Czystość sumienia daje pewność siebie, której nie pozbawi nas nieuzasadniona przygana lub czyjaś złośliwość.

Czy po tych osiemnastu latach może Pan powiedzieć, że w Teatrze Jaracza zrealizowały się Pana artystyczne marzenia?

- Rzeczywistość weryfikuje marzenia, ale nie mogę powiedzieć, że jako artysta i dyrektor jestem człowiekiem niespełnionym. Wyznaczam sobie cele, do których staram się dążyć, i na ogół je realizuję. Nie nazwałbym się marzycielem. Jestem raczej typem pragmatyka, choć pozory mogą mylić.

Jakie znaczenie w tych pierwszych latach pracy miał kontakt z legendą łódzkiego teatru - Sabiną Nowicką?


- Sabina Nowicka, wieloletnia dyrektor Teatru Jaracza, animatorka łódzkiej kultury, inicjatorka powstania kilku łódzkich teatrów, współpracownica Leona Schillera, była jedną z najważniejszych osób, które kiedykolwiek spotkałem w teatrze. Człowiekiem legendą. Dla niej teatr był treścią życia, drugim - kto wie, czy nie pierwszym - domem. Wspierała mnie, dzieliła się doświadczeniem, uczyła teatru, zdradzała jego tajemnice. Służyła radą i pomocą w każdej potrzebie. Dodawała odwagi i siły w trudnych chwilach. Z perspektywy czasu powiem, że była nie tylko lojalnym współpracownikiem i partnerem, ale i przyjacielem.

Interesuje mnie także to, jaki był zespół, który Pan wtedy zastał, i jak się on przeobrażał pod Pana kierownictwem? Dziś, jak wiemy, Teatr Jaracza ma najsilniejszy skład aktorski w Łodzi, współpracuje również z uznanymi reżyserami.


- Nie od dzisiaj Teatr Jaracza ma silny skład aktorski i wybitnych współpracowników. Hussakowski budował zespół przez trzynaście lat. Byli w nim mistrzowie i czeladnicy. Każdy miał i znał swoje miejsce w hierarchii. Na scenie byli partnerami, w bufecie zajęcie miejsca mistrza było - mówiąc łagodnie -sporym afrontem. Tak więc zastałem zespół silnych osobowości, a moją ambicją było, aby ten stan utrzymać. Wiedziałem, że za parę lat teatr zmieni oblicze, choćby dlatego, że ja - i jako człowiek, i jako artysta - różniłem się od swego poprzednika. Chciałem jednak, aby odbyło się to metodą ewolucji, a nie rewolucji. Chciałem zachować wszystko co cenne, a na tym budować nowe i własne.

Jak wyglądał proces budowania zespołu?


- Jak już wspominałem, poziom był wysoki. Obligowało mnie to do bardzo przemyślanych decyzji dotyczących angażowania nowych osób, toteż zawsze bardzo długo i uważnie przyglądałem się aspirującym kandydatom. Robię to do dzisiaj. Za każdym razem staram się dokładnie przeanalizować przydatność danego aktora, jego ewentualne miejsce w zespole, jego potencjalny wkład w funkcjonowanie zastanej grupy. Moja metoda się sprawdza. Z dobrymi aktorami chcą współpracować dobrzy reżyserzy. Taki zespół podoła bowiem każdemu wyzwaniu.

Wyzwania stawia dziś teatrom zróżnicowana i wymagająca publiczność. Z pewnością przez te osiemnaście lat obserwował Pan także zmiany po drugiej stronie sceny...


- Publiczność teatralna zmienia się, tak jak całe społeczeństwo. Zmienia się tempo i jakość życia. Zmieniają się sposoby komunikacji, zmienia się percepcja. Dzięki otwarciu granic, otwartości na świat, która sprzyja uczestnictwu w światowej kulturze, dzięki Internetowi publiczność wydaje się bardziej wymagająca i bardziej bezwzględna w ocenach. Nas to oczywiście nie martwi. Wzajemnie się stymulujemy i mobilizujemy. Podejmowane przez nas próby wychowania sobie wiernego widza nie idą na marne. Publiczność stawia nam wysoko poprzeczkę, bo samiśmy ją do tego przyzwyczaili. Nasza publiczność świadczy o nas. A poza tym bez niej nie istniejemy.

Prawie od samego początku dzieli Pan obowiązki kierowania teatrem z Wojciechem Nowickim. To dość niespotykany przykład tak zgodnej wieloletniej współpracy dyrektora artystycznego i administracyjnego. Jak naprawdę wygląda ta współpraca?

- To, zdaje się, rzeczywiście ewenement w skali ogólnopolskiej. Z Wojciechem Nowickim znamy się od lat i wiemy, czego możemy od siebie oczekiwać i czego się po sobie spodziewać. Jesteśmy wobec siebie lojalni, wzajemnie szanujemy swoje kompetencje, każdy z nas wie, co do niego należy. Jako energiczny i skuteczny w działaniu menedżer odciąża mnie w wielu sprawach, nierzadko prozaicznych i niewdzięcznych, niezbędnych jednak do dobrego funkcjonowania instytucji, którą kierujemy. Dla nas obu ważny jest ten teatr i wspólnie robimy wszystko dla jego dobra.

Czy kiedykolwiek myślał Pan o rozstaniu z Teatrem Jaracza? W 2008 roku proponowano Panu m.in. przejęcie dyrekcji wrocławskiego Teatru Polskiego. Został Pan jednak w Łodzi... Czy nie odczuwa Pan potrzeby zmian?


- Odczuwanie potrzeby zmiany a świadomość, jak wiele jeszcze można zrobić tu, gdzie się jest, to dwie różne sprawy. Gdybym czuł się więźniem Teatru Jaracza, pewnie starałbym się wyzwolić i poważnie pomyślał o zmianie. Ale ja nie czuję się skazany, a moja ciągła obecność w tym samym miejscu jest potwierdzeniem dawno podjętej decyzji. Doskonałą odskocznią od dramatu jest dla mnie opera. To, że jako reżyser mogę się realizować w teatrze operowym, ma duże znaczenie także dla higieny psychicznej. Współpracując z wieloma teatrami w wielu miastach, chętnie w końcu wracam do Łodzi. Wtedy też bardziej doceniam ludzi, ich fachowość, rzetelność, oddanie i poświęcenie, z jakim pracują za łódzkie gaże. Dopracowaliśmy się zespołu, mam tu na myśli ogół pracowników, którego zazdrości nam nie tylko lokalna konkurencja. Z drugiej strony, uważam, że stabilna sytuacja teatru i wynikający z niej spokój stwarzają ludziom komfort pracy i poczucie w miarę bezpiecznego jutra.

Dwa lata temu w "Polityce" ukazał się artykuł Anety Kyzioł, w którym autorka klasyfikuje polskie sceny dramatyczne według kryterium ich profilu artystycznego. Prowadzony przez Pana teatr znalazł się w jednej grupie m.in. z wrocławskim Teatrem Współczesnym Krystyny Meissner oraz szczecińskim Współczesnym Anny Augustynowicz jako ten, który "stara się pogodzić gusta szerokiej widowni z oczekiwaniami głodnej nowinek młodej inteligencji i studentów [...] oraz co bardziej postępowych recenzentów". Rzeczywiście, spoglądając na repertuar Teatru Jaracza, znajdziemy w nim zarówno wysoko artystyczne propozycje dla wymagającego widza - jak choćby pamiętny "Makbet" Mariusza Grzegorzka - odważne inscenizacje najnowszego dramatu polskiego i zagranicznego, a zarazem zdecydowanie lżejsze propozycje dla szerokiej publiczności, np. bijące rekordy popularności monodramy Erica Bogosiana w wykonaniu Bronisława Wrocławskiego. Czy Pana zdaniem taki kompromis jest dziś najlepszą drogą do prowadzenia z sukcesami teatru dramatycznego?

- Teatr dramatyczny nie działa w próżni, ale w konkretnej rzeczywistości i w konkretnym środowisku. Nie wiem, na ile w niebogatym mieście o wciąż żywych tradycjach robotniczych, o stosunkowo słabo wykształconych tzw. szlachetnych snobizmach, w mieście inteligencji, której rodowód często nie sięga dwóch pokoleń wstecz, sprawdziłby się teatr stricte studyjny, scena eksperymentalna, awangardowa. Publiczność jest moim partnerem. Szanuję ją, więc nie staram się jej przypodobać za wszelką cenę. Repertuar, jaki proponuje teatr o siedmiu scenach, działający w konkretnych realiach, musi być zróżnicowany. Nie oznacza to, że są w nim pozycje dla bardziej lub mniej wymagającej widowni. Te same sztuki, które gramy na naszych trzech łódzkich scenach, pokazujemy poza Łodzią. Co się tyczy monodramów Bogosiana, wcale nie były - zwłaszcza pierwszy - takimi pewniakami frekwencyjnymi. Obawialiśmy się, czy polska rzeczywistość sprzed piętnastu lat może korespondować z amerykańskimi realiami, czy wśród bohaterów monologów Bogosiana Polacy dostrzegą portret własny, czy nie zbulwersuje ich język. Poza tym przeszczepienie na grunt polski nieznanego u nas gatunku, jakim są stand-up comedies, również wiązało się z pewnym ryzykiem artystycznym. Wiedzieliśmy, że mamy błyskotliwy tekst dla błyskotliwego aktora. A ponieważ w zespole jest Bronisław Wrocławski... Wydaje mi się, że pomimo różnorodności i eklektyzmu, które w naszej sytuacji uważam za zaletę, Teatr Jaracza ma wyraźne oblicze artystyczne, a repertuar nie jest zlepkiem przypadkowych propozycji. Nie interesują mnie sceniczne ekscesy, cenię teatr aktorski, którego fundamentem jest precyzyjnie interpretowany tekst, teatr, na którym piętno wyciska osobowość reżysera.

Który z sukcesów Teatru Jaracza ocenia Pan dziś jako najważniejszy dla rozwoju sceny?

- Za największy sukces i zarazem kapitał teatru uważam jego zespół. Wszelkie osiągnięcia artystyczne są efektem pracy grupy niezawodnych, wysoko kwalifikowanych fachowców z różnych dziedzin. Ich talenty decydują o jakości naszych produkcji.

Jedno z ostatnich ważnych wydarzeń w życiu Teatru Jaracza to otwarcie czterech scen regionalnych w mniejszych miejscowościach województwa łódzkiego. Obecnie trwają prace nad wielkim międzynarodowym festiwalem teatralnym. Czy zechce Pan zdradzić szczegóły tego przedsięwzięcia?

- Teatr o siedmiu scenach jest w naszej historii zjawiskiem bezprecedensowym. Nie powstałby bez funduszy europejskich. Dzięki operatywności dyrekcji teatru i władz miasta udało się je zdobyć. To, jak widać, nie wyczerpało naszych ambicji. Następną inicjatywą, która rysuje się już dość wyraźnie i zaczyna nabierać realnych kształtów, jest Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Nowa klasyka Europy". Szczegółów nie zdradzę, ale jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, już wkrótce zaprosimy do Łodzi na pierwszą edycję.

Monika Wasilewska
Teatr
16 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...