Mój brat - dyrygent

pisze Marek Weiss, reżyser i dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsk

Tacy czarodzieje jak między innymi Jacek Kaspszyk, Tadeusz Kozłowski, Andrej Jurkiewicz, czy Florencjo sprawiali, że miałem przez chwilę poczucie sensu mojej pracy, która przecież ma na celu oczyszczenie widza operowego z nagromadzonych napięć przez potężny wstrząs wzruszenia i łez

Umawiamy się, że ty jesteś ślepy, a ja głuchy" - od tego żartobliwego stwierdzenia rozpoczęła się moja współpraca z Jose Marią Florencjem (na zdjęciu), kierownikiem muzycznym Opery Bałtyckiej w pierwszej połowie mojej dyrekcji. Zrealizowaliśmy wspólnie wiele premier, które były bliskie mojemu ideałowi spektaklu operowego, w którym "to co słychać w muzyce, widać na scenie".

Bliski ideału był też dla mnie mój maestro i te kilka niezbędnych cech wybitnego dyrygenta, jakie warunkują poważne istnienie w tym zawodzie miałem okazję u niego obserwować. Podstawą jest oczywiście talent muzyczny, bez którego nie ma w ogóle o czym rozmawiać. Oczywistą cechą jest również wielka pracowitość, bez której nie zdobędzie się niezbędnej w tym zawodzie wiedzy, ani nie będzie się w stanie należycie przygotować do każdego występu. Takie przygotowanie, studiowanie partytury, praca nad własną koncepcją jej realizowania wymagają czasu i cierpliwości, czyli wyrzeczenia się łatwego i przyjemnego życia. Wymaga to również poświęceń ze strony rodziny, jeśli dyrygent miał sposobność ją założyć. Trzeba przez całe zawodowe życie gromadzić i poszerzać skomplikowaną wiedzę znacznie przekraczającą minimum, jakie potrzebne jest na przykład reżyserowi. Ta wiedza jest jak olbrzymi samolot, który bez talentu może być tylko ciężarem i nielotem.

Jest wielu dyrygentów - strusi, którzy naładowani wiedzą kroczą dumnie unosząc głowę, ale nie polecą nigdy. Zdarzają się też artyści wybitnie utalentowani, wyczuleni na wszelkie niuanse muzyczne, obdarzeni genialnym słuchem. Jednak nie dość wykształceni, pozbawieni warsztatu, nie są w stanie przekazać czytelnie orkiestrze i śpiewakom, co też mianowicie tak cudownie w tej muzyce słyszą. Nie wystarczy słyszeć muzykę, trzeba umieć tak poprowadzić spektakl, żeby widzowie ją słyszeli. Są również i tacy, którzy mają wiedzę i talent, ale brakuje im autorytetu. Stają za pulpitem i ich wrodzona nieśmiałość emanuje z nich jak feromony, które odstraszają i sprawiają przykrość. Muzycy realizują wtedy własne wersje odczytywania muzycznych emocji i starają się nie patrzeć na dyrygenta, bo im przeszkadza.

Bywają też ludzie obdarzeni charyzmą, talentem i wiedzą, ale są niezbyt pracowici i skłonność do wygodnego, beztroskiego życia czyni te wszystkie ich zalety sezonową atrakcją. Giną bez istotnego śladu w historii muzyki, często nie mogąc się nadziwić, że stało się to tak szybko.

Mówię o sprawach oczywistych, powtarzanych wiele razy. Pracując z kilkoma największymi w Polsce dyrygentami, przekonałem się jednak, że za ich wielkością kryje się jeszcze coś. Nie jestem muzykiem i moja ocena jest, powiedziałbym, laicka. Ale to "coś" stało się w moich poszukiwaniach i wyborach "brata" cechą najważniejszą.

Otóż uważam, że wielkim artystą nie może być człowiek miałki, nikczemny, tchórzliwy i wyrządzający bliźnim zło z premedytacją. Od początku mojej artystycznej drogi wierzyłem, że równanie pomiędzy wielkim człowiekiem i wielkim artystą jest niepodważalne. Mimo wielu doświadczeń poddających w wątpliwość tę moją wiarę, zachowałem ją do dzisiaj.

Dyrygenta dotyczy to w szczególnym stopniu. Bo kim on jest w istocie? Większość powie, że, taktującym inspiratorem wspólnego rytmu i brzmienia, i takich dyrygentów jest zdecydowana większość. Ci najwspanialsi sprawiają jednak cud przekazania muzykom swoich emocji w taki sposób, że oni w odpowiedzi przekazują swoje. Żeby to się stało, zależność każdego muzyka w kanale, czy na scenie, jego podległość, która dla każdego artysty nie jest miła, słowem posłuch, jaki się w chwili wykonywania muzyki należy dyrygentowi, musi być połączony z szacunkiem, podziwem, a niekiedy z zachwytem tą muzyką, tymi emocjami, jakie on proponuje. I sposobem, w jaki to robi. I nim samym jako człowiekiem.

Czasami miałem radość obserwować i słyszeć, jak muzycy orkiestry i chóru oraz najwybitniejsi nawet soliści szli za dyrygentem bez wahania i wątpliwości, uszczęśliwieni, że znajdą się w świecie swoich marzeń i tęsknot hodowanych od pierwszych chwil uprawiania tej magii jaką jest muzyka. A więc przeważnie od dziecka.

Tacy czarodzieje jak między innymi Jacek Kaspszyk, Tadeusz Kozłowski, Andrej Jurkiewicz, czy Florencjo sprawiali, że miałem przez chwilę poczucie sensu mojej pracy, która przecież ma na celu oczyszczenie widza operowego z nagromadzonych napięć przez potężny wstrząs wzruszenia i łez. Wstrząs, który sprawia, że chcemy być lepsi, niż do tej pory. Chcemy dobra i piękna w naszym życiu! Żeby nam to przypomnieć, trzeba więc mieć jakieś pojęcie czym jest wzniosłość dobra i piękna, oraz umieć to pokazać batutą. Niby proste, a najtrudniejsze.

Marek Weiss
www.operabaltycka.pl
22 października 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...