Mojego świata już nie ma

rozmowa z Piotrem Machalicą

Rozmowa z Piotrem Machalicą

Rafał Krzymiński: Jak często bywa pan w Zielonej Górze?

Piotr Machalica:
Nieczęsto.

Ma pan tu jakieś ulubione miejsce?

- Podczas spaceru przez deptak, plac Słowiański pomyślałem sobie, że minęły już 42 lata, jak wyjechałem z Zielonej Góry. Miałem 15 lat, z czego dziesięć mieszkałem w tym mieście. Tu chodziłem do szkoły, miałem kumpli. To miasto mojego dzieciństwa.

A ma pan kontakt z którymś z kolegów? 

- Nie. Został sentyment, wspomnienia, ale już nie ma tych miejsc. Wszystko się zmieniło.

Na korzyść? 

- To bez znaczenia, czy na korzyść, czy nie. Tego świata już nie ma. Zmieniło się miasto, ludzie. Choć od razu dostrzegłem mnóstwo odrestaurowanych budynków. 

- Gdzie pan mieszkał?

Przy Wesołej. Chodziłem do szkoły, do "Dwójki". A moi bracia do "Jedynki". Obu szkół już nie ma. Zielona Góra nie jest dużym miastem. Był czas, że obskakiwałem je całe, od Wzgórz Piastowskich po cmentarz, który już nie istnieje (dziś jest tu park Tysiąclecia - dop. red.).

- A zdarzyło się panu spędzić wakacje w Lubuskiem? 

Nie. Ale jest tu parę świetnych miejsc. Do dziś ciepło wspominam obóz żeglarski w Sławie Śląskiej. Miałem wtedy 12 lat.

Ale na Quest Europę pan przyjechał.

- Tak. I nie żałuje. Te wszystkie filmy są fantastyczne, opowiadają jakąś historię. Jestem pełen uznania dla dyrektor Marzeny Więcek. Festiwal jest godny polecenia.

Czuje się pan spełnionym aktorem? 

- To źle postawione pytanie. Można na nie odpowiedzieć tak albo nie. Jeżeli ktoś ma poczucie w życiu totalnego spełnienia, to ja mu serdecznie zazdroszczę, jak również gorąco współczuję. 

W jednym z wywiadów powiedział pan: "Aktor jest dwa razy nieszczęśliwy w życiu - kiedy gra i kiedy nie gra. To zawód potwornie niesprawiedliwy. Najpierw trzeba mieć szansę, by pokazać się w odpowiedniej chwili odpowiednim ludziom, od których coś zależy. Są wśród nas tacy, którzy potrafią walczyć, i tacy, którzy nie umieją". Potrafi pan walczyć o role?

- To, co wtedy powiedziałem, dziś już nie ma znaczenia. Profesjonalizm już się nie liczy. Ci wszyscy, od których ja się uczyłem, już odeszli. Paru zostało, ale nie grają z racji wieku. Zmieniła się hierarchia wartości. 

Jest mniej miejsca dla zawodowców?

- To raczej kwestia wymagań wobec aktora. Nie chciałbym, żeby pomyślał pan, że narzekam, ale mam poczucie, że wchodzę w czas, który jest kompletnie nie mój. Nie umiem się dopasować. To czas wszechobecnego internetu i Facebooka. To tam ustala się, co jest dobre, a co kiepskie. Tam też każdy może się wypowiedzieć bezkarnie, nieodpowiedzialnie.

A czy to nie jest tak, że ten pana dystans do świata zamyka panu drogę do znaczących ról?

- W przyszłości znaczące role będzie się otrzymywać na forach internetowych. Już jest tak, że od sieci zależy, kto może wystąpić w reklamie. Ponoć tym kierują się agencje, wybierając aktorów na castingu. To gigantyczna bzdura. Ale to nie jest tak, że się wycofałem. Cały czas gram, śpiewam, co daje mi satysfakcję.

A z jakiego powodu zdecydował się pan na pracę w częstochowskim teatrze? 

- Pracuję tam od sześciu lat. Wcześniej przez 25 sezonów występowałem w warszawskim Teatrze Powszechnym. Gościnnie grywałem w innych teatrach. Ale czułem: potrzebę zmiany. Etat mnie, zmęczył. Ma niewiele wspólnego z aktorstwem. Ten zawód jest wielką przygodą. Teatr nie może być traktowany jak zakład pracy. Pomysł, żeby aktor przychodził do pracy na osiem godzin, jak do biura, jest chory. Nad propozycją z Częstochowy długo się nie zastanawiałem. Pomyślałem: Ahoj, przygodo! To nie były stracone sezony. 

Która z tych produkcji jest największym sukcesem?

- Jest ich wiele. Teatr w Częstochowie jest w podobnej sytuacji, co zielonogórski. Miasta, w których jest tylko jeden teatr, grają dla wszystkich - i dorosłych, i dzieci. A propos tych ostatnich. Granie dla szkół o 11.00 to relikt komunistyczny. W ten sposób w młodych ludziach nie urodzi się miłość do teatru. Idą na spektakl i rozrabiają. Koledzy grali "Antygonę", a co drugi uczeń pisał esemesy. 

- Jaka jest kondycja polskiego teatru?

Posłużę się przykładem bolesnym dla teatrów państwowych. Teatr Polonia Krystyny Jandy w zeszłym sezonie dał ponad 800 spektakli. Ten teatr gra cały rok, bez wakacji. Teatry państwowe grają 15 dni w miesiącu. Te proporcje dziwią. To nie tak, że jest kryzys. Pytanie brzmi: Co współczesne teatry proponują? W czasach, kiedy w domu ma się kilka tysięcy kanałów telewizyjnych i DVD, jest trudniej o widza. Ale można wyciągnąć ludzi z domu, trzeba wiedzieć jak. W cenie jest repertuar farsowy.

Choć bardziej ambitni twórcy - Lupa, Warlikowski, Jarzyna, Klata - też mają swoją publiczność. Nie przypuszczam jednak, żeby codziennie można było grać sześciogodzinny spektakl Warlikow-skiego. Publiczność tego nie wytrzyma. Telewizja co rusz odrywa ich od dłuższych form przerwami na reklamę. Ten świat oszalał! Widzowi, tak po prostu, trudno usiąść i posłuchać fajnych piosenek. Na recitalach też się o tym przekonuję, śpiewając repertuar moich ukochanych poetów: Okudżawy, Brassensa. Oni opowiadają jakąś historię, bez łomotu. Ludzie wchodzą w kompletnie inny świat i są wdzięczni, że coś takiego im się zaproponowało, że nagle wypuścili z siebie ten pęd, nadęcie codziennością.

Tak ciepło pan mówi o tym śpiewaniu, że tak mi przyszło do głowy, że może wybrał pan zły zawód?

- Nie. W ten zawód śpiewanie jest wpisane. Nie jestem piosenkarzem, a opowiadaczem w tych moich koncertach. Nie mam w repertuarze utworów, z którymi bym się nie identyfikował. Wdzięczny jestem, że są tacy poeci jak Jeremi Przy-bora, Jonasz Kofta, Wojciech Młynarski, Jan Wołek, Agnieszka Osiecka.

A jak to było z "pokojowym pieskiem"? 

- Kabaret nazywał się "Pod okiem". Zrobiliśmy go w Domu Kultury Ochoty z tekstami Lawrynowicz i Klawego. Towarzyszyli mi Kaziu Kaczor, Zbyszek Zamachowski. W Opolu odbywał się wieczór piosenki kabaretowej i aktorskiej. Zbyszek miał grać na pianinie, ale nie dojechał, Na próbie dowiedziałem się, że zagra mi Tadeusz Preisner i że to nie wieczór piosenki kabaretowej, a konkurs. Wygrałem! To było coś cudownego. Teraz nagrałem drugą płytę: " Moje chmury płyną nisko". Trzy utwory są premierowe. Napisał je Jan Wołek z Januszem Grzywaczem. Początkowo było ich 300, a 12 z nich wybrałem z Magdą Umer. Premiera w październiku.

Przesłanie płyty?

- Życie. Z uporem będę powtarzał, że każdego dnia są wokół nas fundamentalne, najprostsze rzeczy: przyjaźń, miłość, lojalność. 

Gdzieś wyczytałem, że pana mistrzem jest Daniel Olbrychski. 

- Moje nieszczęście polega na tym, że to był jeden z moich pierwszych wywiadów, na początku lat 80. Naraziłem się kolegom, ale ja widziałem Daniela w akcji. To był tytan pracy, fenomen z jego energią, siłą i pasją. Wszystko to, co zobaczyłem z Danielem na początku lat 70., mnie zachwycało. Podziwiałem go w "Beniowskim" i "Hamlecie". Podczas prac nad tym ostatnim nie rozstawał się z rolą. Jak jechał samochodem, szedł ulicą, recytował monologi. Po 30 latach wciąż go uwielbiam.

Został pan dziadkiem. 

 - Mogę panu zdjęcie pokazać. Wszystkim się chwalę Kajtkiem. Mówią, że jest rudy. A jaki ma być? Tata jest Irlandczykiem. Cudowny chłopak. 

Jak wspomina pan tatę Henryka? 

- Ojciec zmarł w 2002 roku. Do dziś go nie pożegnałem. Zostanie w moim życiu do końca. Był dla mnie kimś niezbywalnym. Tak jak mama. Brakuje mi rozmów z nim. Był człowiekiem mądrym, pogodnym, wyrozumiałym. Życie nie szczędziło mu razów, a mimo to zachował optymizm. To była głęboka relacja, choć czasem się kłóciliśmy. 

Dziś o taką trudno?

- Jesteśmy za mało uważni na potrzeby drugiego człowieka. Jest coraz więcej ludzi niewyobrażalnie samotnych. Ostatnio odeszły trzy osoby z mojego otoczenia. Pracowaliśmy razem, piliśmy kawę, ale nie wchodziliśmy w głębsze relacje. Nie potrafili się otworzyć, a życie traktowało ich powierzchownie.

 - Dziękuję. 

Piotr Machalica - 57 lat, ur. w Pszczynie. Aktor teatralny i filmowy. Najważniejsze role: "Dekalog IX", "Dzień Świra", "Sztuka kochania". Piosenkarz - śpiewa utwory Okudżawy i Brassensa. Aktualnie dyrektor artystyczny Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Syn aktora Henryka Machalicy. Brat Aleksandra, też aktora, i Krzysztofa, kierownika koszykarskiej drużyny Stelmet Zielona Góra i miejskiego radnego.

Rafał Krzymiński
Gazeta Lubuska
11 września 2012
Portrety
Piotr Machalica

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...