Motyle w getcie nie fruwały
"Cesarz Atlantydy" - reż.: Beata Redo-Dobber - Opera KrakowskaPróbuję wyobrazić sobie Viktora Ullmanna, kiedy stawia ostatnią nutę swojego dzieła. Próbuję sobie wyobrazić kroplę atramentu, która spada na prowizoryczny papier nutowy. Pewnie taka sama spadła na kartkę Petera Kiena, kiedy kończył pisać libretto "Cesarza Atlantydy".
Ciekawe, czy na jej widok uśmiechnął się z satysfakcją, ciesząc się z ukończonego dzieła i czy natychmiast pobiegł do kompozytora, by podzielić się swoim szczęściem. A może popadł w przygnębienie, bo przyszło mu opuścić świat sztuki i wpaść w szpony rzeczywistości.
A ta była straszna, mimo tego, że podobno w Terezinie panowały dość znośne warunki. Ale co to znaczy znośne warunki? To, że dzienna porcja chleba była o parę gramów cięższa niż w innych obozach koncentracyjnych? A może to, że właśnie powstałą operę pozwolono tam artystom wystawić?
Ciekawe, jak wyglądały próby do spektaklu. Co czuł śpiewak, któremu przydzielono rolę Cesarza? A ten, któremu przyszło kreować Śmierć? Chciałabym wierzyć, że potrafili się zdystansować do swoich postaci. Chciałabym wierzyć, że gdy się pomylili w trudniejszych ariach, wybuchali niepohamowanym śmiechem, zarażając nim kolegów. Bo może to był ten moment, kiedy ostatni raz się naprawdę śmiali.
Nie wiem. Wiem tylko, że gdy po kilkudziesięciu latach oglądam na scenie Opery Krakowskiej odnalezionego w Terezinie "Cesarza Atlantydy", nie mogę przestać zadawać sobie tych i im podobnych pytań. Tym bardziej że realizatorzy tego znakomitego przedstawienia zrobili wszystko, by oddziałać na moje emocje. Uczynili to w sposób nienachalny, a skuteczny.
Wychodząc od kompozycji Ullmana, w której mieszają się elementy muzyki współczesnej, poważnej z nutami lekkimi, wręcz pastiszowymi, przenieśli na scenę atmosferę przedwojennych kabaretów. Reżyserka spektaklu Beata Redo-Dobber stworzyła rzeczywistość cyrkowych klaunów, będących marionetkami w rękach wielkich tego świata, czyli okrutnego dyktatora zwanego tu Cesarzem (Witold Żołądkiewicz), Werblisty (Anna Lubańska) przypominającego strażniczkę obozową, no i przede wszystkim faceta w skórzanym, czarnym płaszczu, z demonicznie pomalowaną twarzą, uosabiającego Śmierć (Dariusz Machej).
To wokół niej rozgrywa się cała intryga opery. Widząc, że Cesarz zdecydowanie przesadził i zmusza ją do nieustającej pracy, wysyłając tabuny ludzi na śmierć, obraziła się i postanowiła odejść. Ludzie przestają umierać, co w okrutnych czasach, jakie nastały, wcale nie jest pożądaną rzeczą. Bowiem Śmierć nie jest zła, tylko ona może wybawić od cierpienia, zrzucić z okrutnej karuzeli życia, pełnej przemocy i nienawiści.
Ową karuzelę zaprojektował Marek Braun. Świetnie wymyślona przez scenografa stara zabawka, kręci się w rytmie tragedii, które dotykają klaunów z czerwonymi nosami, wywołując łzy, spływające im po wypacykowanych policzkach. Ustawiony w scenicznej przestrzeni mechanizm oraz oświetlony zimnym, niebieskim światłem horyzont potęguje groteskowość sytuacji, wprowadzając równocześnie nastrój bardzo smutnego wesołego miasteczka.
O wiele dosłowniejsza i przez to nieco mniej interesująca jest druga część widowiska. "Głosy Holocaustu" - utwór współczesnego amerykańskiego kompozytora Davida Eddlemana - jest oratorium, w którym wykorzystano teksty biblijne, pieśni i modlitwy w języku jidysz i hebrajskim.
Nawiązują one do tragedii Żydów, wyśpiewanej, a momentami wręcz wypłakanej pięknymi głosami Kamili Kułakowskiej, Michaela Polscera i Adama Kraszewskiego oraz chóru Opery Krakowskiej. Wyświetlane z tyłu zdjęcia obrazują makabrę zagłady. Wrażenie, jakie robią fotografie trupów, egzekucji czy walczącego getta potęguje jeszcze muzyka, wykonywana przez orkiestrę prowa- dzoną wprawną ręką Tomasza Tokarczuka. Ma to na celu, niczym w hollywoodzkich produkcjach, wycisnąć łzy. I to się twórcom udało. Wzruszyłam się podczas duetu córki szukającej zagubionej matki i kiedy zaśpiewano utwór do niebywale dojrzałego wiersza 11-letniego chłopca, który zginął w getcie. Opowiadał on o ostatnim motylu, jakiego widziało dziecko.
Bo nad gettem motyle nie fruwały. Nie było ich też w Terezinie, kiedy miesiąc po napisaniu "Cesarza Atlantydy" i w trakcie rozpoczętych prób do operowego spektaklu, Viktor Ullmann z pochyloną głową szedł do wagonu, który wywiózł go do Auschwitz.
(mw)
A ta była straszna, mimo tego, że podobno w Terezinie panowały dość znośne warunki. Ale co to znaczy znośne warunki? To, że dzienna porcja chleba była o parę gramów cięższa niż w innych obozach koncentracyjnych? A może to, że właśnie powstałą operę pozwolono tam artystom wystawić?
Ciekawe, jak wyglądały próby do spektaklu. Co czuł śpiewak, któremu przydzielono rolę Cesarza? A ten, któremu przyszło kreować Śmierć? Chciałabym wierzyć, że potrafili się zdystansować do swoich postaci. Chciałabym wierzyć, że gdy się pomylili w trudniejszych ariach, wybuchali niepohamowanym śmiechem, zarażając nim kolegów. Bo może to był ten moment, kiedy ostatni raz się naprawdę śmiali.
Nie wiem. Wiem tylko, że gdy po kilkudziesięciu latach oglądam na scenie Opery Krakowskiej odnalezionego w Terezinie "Cesarza Atlantydy", nie mogę przestać zadawać sobie tych i im podobnych pytań. Tym bardziej że realizatorzy tego znakomitego przedstawienia zrobili wszystko, by oddziałać na moje emocje. Uczynili to w sposób nienachalny, a skuteczny.
Wychodząc od kompozycji Ullmana, w której mieszają się elementy muzyki współczesnej, poważnej z nutami lekkimi, wręcz pastiszowymi, przenieśli na scenę atmosferę przedwojennych kabaretów. Reżyserka spektaklu Beata Redo-Dobber stworzyła rzeczywistość cyrkowych klaunów, będących marionetkami w rękach wielkich tego świata, czyli okrutnego dyktatora zwanego tu Cesarzem (Witold Żołądkiewicz), Werblisty (Anna Lubańska) przypominającego strażniczkę obozową, no i przede wszystkim faceta w skórzanym, czarnym płaszczu, z demonicznie pomalowaną twarzą, uosabiającego Śmierć (Dariusz Machej).
To wokół niej rozgrywa się cała intryga opery. Widząc, że Cesarz zdecydowanie przesadził i zmusza ją do nieustającej pracy, wysyłając tabuny ludzi na śmierć, obraziła się i postanowiła odejść. Ludzie przestają umierać, co w okrutnych czasach, jakie nastały, wcale nie jest pożądaną rzeczą. Bowiem Śmierć nie jest zła, tylko ona może wybawić od cierpienia, zrzucić z okrutnej karuzeli życia, pełnej przemocy i nienawiści.
Ową karuzelę zaprojektował Marek Braun. Świetnie wymyślona przez scenografa stara zabawka, kręci się w rytmie tragedii, które dotykają klaunów z czerwonymi nosami, wywołując łzy, spływające im po wypacykowanych policzkach. Ustawiony w scenicznej przestrzeni mechanizm oraz oświetlony zimnym, niebieskim światłem horyzont potęguje groteskowość sytuacji, wprowadzając równocześnie nastrój bardzo smutnego wesołego miasteczka.
O wiele dosłowniejsza i przez to nieco mniej interesująca jest druga część widowiska. "Głosy Holocaustu" - utwór współczesnego amerykańskiego kompozytora Davida Eddlemana - jest oratorium, w którym wykorzystano teksty biblijne, pieśni i modlitwy w języku jidysz i hebrajskim.
Nawiązują one do tragedii Żydów, wyśpiewanej, a momentami wręcz wypłakanej pięknymi głosami Kamili Kułakowskiej, Michaela Polscera i Adama Kraszewskiego oraz chóru Opery Krakowskiej. Wyświetlane z tyłu zdjęcia obrazują makabrę zagłady. Wrażenie, jakie robią fotografie trupów, egzekucji czy walczącego getta potęguje jeszcze muzyka, wykonywana przez orkiestrę prowa- dzoną wprawną ręką Tomasza Tokarczuka. Ma to na celu, niczym w hollywoodzkich produkcjach, wycisnąć łzy. I to się twórcom udało. Wzruszyłam się podczas duetu córki szukającej zagubionej matki i kiedy zaśpiewano utwór do niebywale dojrzałego wiersza 11-letniego chłopca, który zginął w getcie. Opowiadał on o ostatnim motylu, jakiego widziało dziecko.
Bo nad gettem motyle nie fruwały. Nie było ich też w Terezinie, kiedy miesiąc po napisaniu "Cesarza Atlantydy" i w trakcie rozpoczętych prób do operowego spektaklu, Viktor Ullmann z pochyloną głową szedł do wagonu, który wywiózł go do Auschwitz.
(mw)