Mozart po królewsku
"Die Zauberflöte" (Czarodziejski flet) - reż. Andrzej Klimczak - Polska Opera KrólewskaCzarodziejski Flet Mozarta opanował Warszawę. Już w styczniu pojawi się na deskach Opery Narodowej, wiosną wystawi go Warszawska Opera Kameralna. Konkurencję ubiegła jednak jeszcze inna instytucja, Polska Opera Królewska, która premierę swojej inscenizacji przedstawiła w teatrze łazienkowskim już w sobotę 18 grudnia. Czy ten z trójki fletów, który wystrugano najszybciej okaże się również tym, który zagra najpiękniej? Zobaczmy, jak wysoko została postawiona poprzeczka.
W inscenizacji Andrzeja Klimczaka – śpiewaka o imponującym doświadczeniu scenicznym oraz obecnego dyrektora instytucji – nie znajdziemy śladów indywidualnej osobowości reżysera, ani też żadnej uderzającej, oryginalnej koncepcji. Błąd popełniłyśmy jednak uznając to za porażkę, ponieważ wystarczy zapoznać się z jego wypowiedzią umieszczoną w książeczce programowej, aby zrozumieć, że taki właśnie był zamysł. Przygotowanie kompetentnej, tradycjonalistycznej inscenizacji, służącej muzyce w ramach konwencji – oto cel, który przed sobą postawił i z którego bez wątpienia rzetelnie się wywiązał.
Dwa elementy zasługują jednak na komentarz. Pierwszym jest zastosowanie tzw. Blackface w przypadku postaci Monostatosa. Rzecz z punktu widzenia libretta naturalna, jednak od dawna uznawana na świecie za niedopuszczalną. Pojawienie się jej na scenie wywołało szmer wśród widowni, szmer rozbrzmiewający całą gamą emocjonalnych reakcji, od oburzenia po rozbawienie. Jakkolwiek oceniamy te decyzję, jasnym jest, że pomimo niechęci do bycia reżyserem-gwiazdorem, Andrzej Klimczak odznacza się odwagą w realizowaniu swojej wizji artystycznej. Do drugiego elementu jeszcze dojdziemy. Niestety.
W roli Tamina wystąpił Sylwester Smulczyński, a zatem weteran ról mozartowskich. Nie zawiódł i tym razem, choć aria Dies Bildnis ist bezaubernd schön jest dla niego niefortunna; obnaża jego najsłabsze strony. Nie był to pierwszy raz, gdy słuchaliśmy jej w jego wykonaniu - pomimo upływu czasu, pewne fragmenty wciąż rażą. Całościowo jednak, jego występ w tej roli broni się jako bardzo dobry.
W roli jego kompana, Papagena, wyróżnił się Paweł Michalczyk, śpiewak nieco młodszej generacji. Naturalne zdolności aktorskie oraz szlachetna barwa jego głosu sprawiły, że to właśnie on (a był to jedyny pierwszoplanowy solista tego spektaklu, którego nazwisko nic nam nie mówiło) zapadł nam w pamięć przede wszystkim.
Królowa nocy... no cóż, była! Czy możemy na tym poprzestać? Nie? Nie można zrecenzować Czarodziejskidgo Fletu i przemilczeć Królowej Nocy? Dobrze więc. Najlepszym określeniem oddającym występ Aleksandry Olczyk byłoby stwierdzenie, że PRZEBRNĘŁA przez swoją partię. Wysiłek ponad jej siły był widoczny w każdej z popisowych arii. Nie słuchaliśmy jej interpretacji roli, lecz jej zmagań z nią. Szczególnie zapadło nam w pamięć trzecie "Hört" – to na wysokim B – pod koniec Der Holle Rache. W operze nie brak elementów komicznych, a jednak to właśnie w tym momencie musieliśmy walczyć ze sobą, by nie parsknąć śmiechem. Nie pomógł jej w zrobieniu lepszego wrażenia sposób, w jaki wyreżyserowano obecność Królowej na scenie. Przejeżdża ona bowiem przez scenę, dosłownie, będąc "zamontowaną" na podwyższeniu. Dzięki temu jej postać dominuje pozostałe okazałą posturą, cóż jednak z tego, skoro uniemożliwia jej to jakikolwiek ruch sceniczny i grę aktorską? Może jedynie stać i śpiewać. Fatalne rozwiązanie dla solistki, której to drugie sprawia akurat problem.
Zdecydowanie lepiej spośród głosów żeńskich popisała się Anna Boberska jako Pamina. Gdy dzieliła scenę z taką Królową Nocy, jej mistrzowstwo i doskonałą kontrolę nad swoim instrumentem odkryliśmy na nowo.
Czy warto wybrać się więc na Czarodziejski Flet w Teatrze Królewskim w Łazienkach? Koniec końców, tak. Szczególnie, że poza obsadą opisaną w recenzji, Polska Opera Królewska przygotowała szereg innych, obiecujących śpiewakow w pierwszoplanowych rolach. Wierzymy, że nie zawiodą.